– czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii

14 stycznia 2011 (piątek)

Rano zwiedzamy teren misji Bugisi. Idziemy do kościoła, gdzie jest Najświętszy Sakrament. Budynek bardzo prosty, dach dwuspadowy kryty blachą falistą. Ławki są drewniane z bardzo prostymi klęcznikami. To rzadkość w tutejszych warunkach. Drzewo jest bardzo drogie. Na ścianach kościoła proste obrazy Drogi Krzyżowej i powyżej zdjęcia – plakaty z przedstawieniami Tanzanijczyków. Później po południu wstępuje do tego kościoła na koronkę do Miłosierdzia Bożego. Tuż przed wejściem starszy mężczyzna (jak się okazuje później lider grupy Miłosierdzia Bożego) pyta mnie po angielsku: Która godzina? Kiedy potwierdzam, że trzecia chwyta za sznur małego dzwonu i wzywa do modlitwy. W kościele koronkę odmawiają razem z nim jeszcze trzy kobiety. Myślę, że w Chorzowie nie będzie ich więcej. Jola zwraca mi uwagę, że Tanzania, gdy chodzi o czas jest w tej samej strefie co Ziemia Święta. Ich trzecia godzina po południu zgadza się z tą w Jerozolimie. U nas jest wtedy pierwsza. Drugi kościół – jak mówią tutaj – zewnętrzny to właściwie sam dach bez ścian. Jest zdecydowanie większy także przez to, że można stanąć na zewnątrz i tak samo uczestniczyć w nabożeństwie. Ławki są takie same jak wczoraj w ubogiej kapliczce w stacji misyjnej, a więc w kształcie murków, tyle że tutaj są betonowe.  Na większe uroczystości celebracje są odprawiane właśnie w nim. Jola mówi, że wtedy jest przynajmniej jakiś przewiew, czego nie ma w głównym kościele.

Jola oprowadza nas na misji. Pokazuje nam ich dom katechetyczny, gdzie akurat trwa nauka gry na elektrycznych organach. Ks. Janusz do niedawna tutejszy proboszcz podkreślał, by wykorzystywać tutejsze tradycje w liturgii, a więc bębny. Dla Tanzanijczyków jednak organy też są tutaj wyrazem postępu. Obok mieszkanie Matiasa głównego katechisty, którego poznaliśmy wczoraj. Budynki misji uzupełniają stary i nowy dom misjonarek Joli i Ewy. Stary służy gościom misji.

Osobnym kompleksem budynków jest szpital prowadzony przez siostry zakonne z Irlandii. Całość stanowią: przychodnia, apteka, laboratorium, oddziały osobno dla mężczyzn, kobiet i dla dzieci, oddział położniczy, sala operacyjna na operacje katarakty (nie ma innych możliwości, bo nie mają lekarza chirurga). Jest też specjalny oddział dla ochotników, którzy chcą przyjść i przebadać się na obecność wirusa HIV. Jest też klinika dla chorych na AIDS, którzy przychodzą tutaj dwa razy w tygodniu, by odebrać dawkę bezpłatnych leków na cały miesiąc. Właśnie jest piątek i spotykamy taką grupę, która akurat przeprowadza gimnastykę poprawiającą ogólną sprawność  organizmu. Przy okazji wysłuchują też pogadanek podnoszących ich wiedzę na  temat choroby. Niesamowitą siostrą pielęgniarką jest Kate. Do wszystkich życzliwa, uśmiechnięta, bez przerwy zagadująca spotykanych ludzi. Jest duszą tego szpitala. Zastępuje tutaj lekarza, którego brak jest największą bolączką. Pomagają jej także 3 osoby wykształcone z Tanzanii. Cały personel liczy 17 osób.  Tanzanijczyk Innocent laborant z dumą pokazuje nam w laboratorium zarazki malarii i innych chorób rozpowszechnionych wśród ludności. Lekarz byłby bardzo potrzebny. Mógłby zacząć pracę od zaraz. Wystarczyłaby znajomość angielskiego. Opłacałoby się nawet zatrudnić tłumacza na suahili, który stale chodziłby z nim po szpitalu czy jeździł po wioskach. Wspomniane wyżej oddziały (parterowe domki) są teraz prawie puste. Jest praca na polu i chorzy muszą być w domach pilnując dobytku. Wielką pomocą w prowadzeniu szpitala są także wolontariusze. Jest ich teraz 3: Polka Ewa i dwóch Irlandczyków o imieniu Michael. Pracują w administracji i w projekcie dla chorych na AIDS. Szpital prowadzony przez siostry można analogicznie porównać do naszych prywatnych klinik. Publiczna służba zdrowia jest tutaj na bardzo niskim poziomie. Szpital jest odpłatny. Dzień pobytu w szpitalu kosztuje ok. 80 centów. Jeśli kogoś nie stać na leczenie pomaga misja lub zapobiegliwość siostry Kate, która ma sporą pulę pieniędzy na ten cel od darczyńców z Irlandii.

Po południu mamy zaplanowane wizyty w pobliskich wioskach. Jola chce nam pokazać gdzie i jak mieszkają jej uczniowie. Chcemy wyjść o 15.30, ale okazuje się to niemożliwe ze względu na intensywny deszcz, właściwie trzeba by powiedzieć oberwanie chmury. Mieszkańcy misji mówią, że tak dobrego tygodnia, gdy chodzi o deszcz w okolicach Bugisi, dawno nie było. Dopiero ok. 17.00 wychodzimy prowadzeni przez Johna i Patricię. John ma 19 lat. Uczy się w szkole Don Bosco. Jest bardzo dobrym, skromnym uczniem. Marzy, by po zdaniu matury wstąpić do SMA i zostać kapłanem. Patricia ma 15 lat i ukończyła tzw. preform – rok propedeutyczny przygotowujący do wstąpienia do szkoły Don Bosco. Jest bardzo potrzebny, gdyż po szkole podstawowej dzieci znają tylko suahili i to jeszcze na bardzo różnym poziomie. W czasie tego roku przygotowawczego uczą się przede wszystkim angielskiego, który jest językiem wykładowym w szkole średniej. W szkole Don Bosco niektórzy nauczyciele w ogóle nie znają suahili np. wspomniany już Słowak Stan i siostry Notre Dame. Na 150 uczniów preformu  Patricia zajęła bardzo wysokie 10 miejsce. Tylko 100 najlepszych uczniów ma szanse dalszej nauki.

Idziemy podmokłymi ścieżkami, dróżkami między polami ryżowymi, kukurydzą (która w okolicach Bugisi jest bardzo karłowata, niska w porównaniu z Mwanzą). Gdzieniegdzie są też poletka słodkich ziemniaków, kasawy (odmiana manioku), czasem słonecznika. John twierdzi, że jest blisko do domów,  które chcemy odwiedzić. Tyle, że jego pojęcie bliskości różni się od naszego. Pokonujemy dystans ok. 4 km. Wreszcie docieramy do domu Elizy gorliwej parafianki Bugisi. Ma męża poganina, ale sama jest bardzo zaangażowana w życie wspólnoty parafialnej. Eliza jest liderem małej wspólnoty chrześcijańskiej, która jak wszyscy katolicy w parafii, spotyka się co tydzień na rozważaniu Słowa Bożego z nadchodzącej niedzieli. Owe jumuiye (czyt. dżumuie) małe wspólnoty zostały zapoczątkowane w Ameryce Południowej. Gromadzą najbliższe sobie rodziny w danej okolicy. W Bugisi spotykają się o stałej porze w każdą środę o 17.00. Jest wręcz niemożliwe, by ktoś uważający się za katolika nie należał do małej wspólnoty. One same wybierają swoich liderów. Spotkania nie ograniczają się do modlitwy. Połączone są z dzieleniem się życiem. Związana jest też z nimi pomoc materialna w sytuacji czyjejś szczególnej biedy, głodu czy choroby. Członkowie pomagają, bo wiedzą, że w każdej chwili sami też mogą potrzebować pomocy. Szczególną uwagę na tych spotkaniach zwraca się na obecność katechumenów przygotowujących się do chrztu. Zaniedbywanie przez nich spotkań małej wspólnoty może skutkować odsunięciem chrztu świętego na dalszy czas. Przedmiotem rozważań na spotkaniach wspólnot podstawowych jest zawsze Ewangelia z nadchodzącej niedzieli. Wierni przychodzą na niedzielną Eucharystię lub nabożeństwo Słowa Bożego prowadzone przez katechistę nie tylko ze znajomością Ewangelii, ale też z wstępnym rozważaniem i odniesieniem Ewangelii do swego życia.

Jola jest matką chrzestną Katariny (patrz zdjęcie Joli na okładce ostatnich Wiadomości Parafialnych ze stycznia).  Eliza nie wyobraża sobie byśmy nie przyjęli jej poczęstunku, mimo, że Jola wcześniej zapowiadała by go nie przygotowywać. Spożywamy więc ryż podawany w dwóch odmianach (znany nam w Polsce i drugi rodzaj brązowy) oraz ugotowane kurczaki bardzo tutaj chude, marne w porównaniu z naszymi. To wielki gest Elizy i naprawdę świąteczny posiłek. Do picia jest podawany Sprite i Coca Cola – bardzo popularne tu napoje ze względu na obecność dużych ilości deficytowego tutaj cukru. Domek Elizy jest bardzo mały. Bo domy nie służą tu przede wszystkim do bycia w nich. Większość czasu spędza się na dworze. Na dworze jest też kuchnia. Jemy w środkowej jadalni, gdzie jest stół dla nas, są krzesła, jest mały kredens z różnymi naczyniami. Pomieszczenia obok na lewo i prawo są sypialniami osobno dla rodziców, osobno dla dzieci. Okna są bardzo małe. Oczywiście nie ma prądu. Ludzie chodzą wcześnie spać i wcześniej wstają. „Ubikacja” jest oczywiście na dworze. Piszę „ubikacja” w cudzysłowie, ponieważ to kwadratowe miejsce otoczone płotem z grubej trawy-wikliny, która służy też do budowy dachów. Płotek wkomponowany jest w małe zielone drzewka. W ubikacji nie ma nawet dołu. Eliza z dumą  pokazuje nam dość wysoką jak na tutejsze warunki kukurydzę. Jola daje w prezencie zawsze mile tu widziane cukierki i koszulki dla dzieci. Ja udzielam błogosławieństwa w języku suahili, którego zdążyłem się nauczyć:  „Awabariki Mungu Mwanyezi Baba da Mwana da Roho Mtatakifu. Amina.”Można nasza wizytę, która bardzo cieszy gospodarzy, nazwać chyba kolędą. Zapomniałem tylko niestety zabrać z Polski obrazków. Podobnie jest w domu Johna i Patricii. W domu Patricii częstują nas Fantą i małymi, płaskimi pączkami. Są nawet bardzo podobne w smaku do naszych. Dzielimy pączki na cztery części i częstujemy dzieci trochę niepewni czy matka się nie obrazi. Ale ona czyni to samo. Wizyty są w tych trzech domostwach krótkie, bo zapada zmrok i trzeba wracać na misję. Oprócz Johna i Patricii towarzyszy nam dwójka z ich rodzeństwa, mimo że droga powrotna jest także dość długa. Spieszymy się, bo siostry zakonne czekają na nas, bym odprawił dla nich Mszę. Nie muszę się silić na angielski. Cieszą się z Mszy w całości po polsku. Msze w małych grupach misjonarzy, świeckich czy wolontariuszy odprawiane są prawie w całości na siedząco, a kapłani zakładają tylko stuły na ubrania bez ornatów i alb. Raz, że jest gorąco, dwa są często zmęczeni po całym dniu wyczerpującej pracy. To co w Polsce by mnie gorszyło w warunkach tanzanijskich nie robi na mnie żadnego wrażenia. Widzę Jezusa w życiu tych ludzi bez pełnego „rynsztunku” i  zachowania wszystkich zasad liturgicznych. Trzeba mieć ogromną wiarę, by pracować w takich trudnych warunkach. Życie misjonarzy jest dla mnie wielkim świadectwem ich miłości do Boga i do tych biednych ludzi, którzy bardzo cenią misjonarzy i są im wdzięczni. W czasie Mszy dla wiernych zakładam albę i stułę.