…czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii
7 – 8 stycznia 2011 (piątek-sobota)
Wreszcie skończyły się przygotowania. Nadszedł piątek po Trzech Królach – zaplanowany od dawna dzień wyjazdu do Tanzanii. Inspiracją jest wiara Joli Kazak i realizowane przez nią od ponad dwóch lat powołanie misyjne. Rozmowy z nią (rzadkie przez internet) i listy pisane do parafii mobilizują mnie do wyjazdu. Czuję się bezpiecznie, bo wyjeżdżam z jej siostrą Renią, która dobrze zna angielski (język urzędowy nie tylko w Tanzani byłej kolonii angielskiej, ale i na wszystkich lotniskach). W piątek z rana wyjeżdżamy do Borzęcina – domu Stowarzyszenia Misji Afrykańskich (SMA) w Polsce. Jola, jako świecka misjonarka, jest członkiem SMA. Zabieramy przede wszystkim pieniądze dla misjonarzy. Nie można ich inaczej przesłać jak tylko przekazując przez tych, którzy wyjeżdżają do Afryki. W Borzęcinie spotykamy Monikę z tutejszej parafii, która była już w Tanzanii. W najbliższą niedzielę przyjmuje krzyż misyjny jako misjonarka SMA. Monika jest położną, osobą bardzo pogodną, radosną. W czasie krótkiej znajomości przekazuje nam wiele praktycznych informacji na temat Afryki.
PODRÓŻ SAMOLOTEM DO TANZANII
Wreszcie wyruszamy na Okęcie. Dość szybko nadajemy bagaż. Mamy w sumie 80 kg. To przede wszystkim nasza polska żywność, której nie ma w Tanzanii oraz koszulki dla dzieci zakupione przez pewnych nowożeńców w Polsce jako ich prezent ślubny. Goście weselni byli proszeni o wręczenie koszulek zamiast kwiatów. Lecimy najpierw samolotem LOT-u z Warszawy do Amsterdamu. Trochę obawiamy się przesiadki na samolot do Nairobi w Kenii. Lotnisko ogromne jakby pośród miasta (pas startowy częściowo nad ulicami), ale już przy pierwszym zetknięciu z obsługą otrzymujemy karty pokładowe i informacje, gdzie udać się do samolotu. Potrzebujemy ok. 20 min szybkiego marszu aby dotrzeć do bramki prowadzącej bezpośrednio na pokład. Po drodze zwraca moją uwagę duże stoisko z kwiatami w doniczkach. Jesteśmy przecież w Holandii kraju tulipanów i hiacyntów. Wsiadamy do ogromnego Boeinga 777 (ok 450 pasażerów) linii Kenya Airways. 8 godz i 20 min lotu nocą z kolacją i śniadaniem na pokładzie (to ostatnie o 3.00 nad ranem). Załoga wyłącznie kenijska. Stewardesy o wdzięcznych imionach na wizytówkach (Faith- wiara, Grace – laska, Stella – gwiazda). Przed posiłkami roznoszą nam nawilżone, cieple chusteczki do obmycia sobie rąk przed jedzeniem. Na lotnisku w Nairobii czekamy ponad 3 godz. na samolot do Mwanzy (czytaj: Młanza) w Tanzanii. Odmawiamy z Renią brewiarz w holu lotniska, gdzie mijają nas ludzie różnego koloru skóry, różnych ras, języków i religii. Po nakryciu głowy łatwo na przykład rozpoznać muzułmanów. Jak swojsko brzmią słowa psalmu o chwaleniu Pana przez wszystkie narody i o tym, że chwała Pana rozbrzmiewa, aż po krańce ziemi.
Wsiadamy do trzeciego, ostatniego już samolotu, który jednak będzie miał międzylądowanie w Kilimandżaro. Tam wysiada część pasażerów pragnących zdobyć najwyższy szczyt Afryki Kilimandżaro (prawie 6 000 m npm). Z samolotu „dach Afryki” z wiecznymi lodami pod szczytem jest ledwo widoczny, pokryty częściowo chmurami. Afryka z wysokości 10 km jest brązowa, sucha z nielicznymi parasolowatymi drzewami i drogami o utwardzonej nawierzchni bez asfaltu. Widzimy z wysokości samolotu nawet trąbę powietrzna na sawannie. Dopiero niedaleko Mwanzy ziemia jest bardziej zielona, kwitnąca. W styczniu jest tu pora deszczowa, czyli temp. ok. 25 stop. C. Jest chłodniej niż latem, dość często padają deszcze.
Zbliżając się do lotniska wchodzimy w taką chmurę deszczową, a potem zniżając lot nad jeziorem Wiktorii, nad którym leży Mwanza, szczęśliwie lądujemy. Mwanza wita nas obfitym, ciepłym deszczem, ale naszym bagażom nic nie grozi, bo na Okęciu, przezornie je zafoliowaliśmy. Radość Joli i nasze wzruszenie powoduje, ze niemal wybiegliśmy z lotniska zapominając o bagażach i o załatwieniu wizy wjazdowej. Sprawdzają nasze dane, paszporty, prośbę o wizę, „patrzą nam głęboko w oczy” specjalna kamerą i pobierają nam odciski palców.
MWANZA i SMA
Z lotniska jedziemy samochodem z Cristiną, która leciała z nami. Jest Amerykanką, która przyleciała do Mwanzy pracować z dziećmi ulicy. Na miejscu te posługę pełni Heather, także Amerykanka, która wiezie nas z lotniska do Regional House SMA (odpowiednik naszego domu prowincjonalnego nadzorującego placówki SMA w Tanzanii).
Przełożonym tego domu od niedawna jest ks. Janusz Machota, do tej pory proboszcz parafii w Bugisii. Pierwsze widoki miasta z samochodu: drogi częściowo tylko bite, często bardzo zniszczone. Mwanza to bardzo duże miasto ok. 2 mln mieszkańców, na rozległym terenie wzdłuż drugiego co do wielkości jeziora świata Wiktorii. Rock city – miasto na skalach, nazywają je miejscowi. Rozsiane są wszędzie tworząc skalne rumowiska, czasem małe pagórki a niekiedy potężne bloki poustawiane jedne na drugim jakby ktoś bawił się klockami lego. Niska zabudowa najczęściej parterowa, jedynie w centrum widzimy większe bloki. Na miejscu witamy się z różnojęzycznymi mieszkańcami i gośćmi domu (USA, Holandia, Francja, Irlandia, Francja, Tanzania, Włochy, Polska) – istny konglomerat języków. To cecha placówek SMA. Zawsze przynajmniej 2 osoby, kapłani czy świeccy, są różnej narodowości. W charyzmat mają wpisane uczenie się bycia z odmiennym nie tylko językiem, ale kulturą i mentalnością. Na późny obiad, właściwie kolację, jemy ryż z gulaszem wołowym oraz marchewkę i fasolkę. To nie jest typowe danie dla tanzanijskiej rodziny. Mięso jadają tu rzadko, czasem raz na miesiąc. Najczęściej żywią się kukurydzą ( sadzoną w całym mieście poza centrum na wszystkich wolnych kawałkach gruntu) oraz ryżem. Gdyby Europejczycy tak jedli mogli by szybko dostać anemii. Mieszkańcy domu cieszą się z naszych ciast (sernika i orzechowca, który przywieźliśmy) a furorę robi nasza polska kiełbasa.
Pierwsza noc. Czuje się jak w dżungli. Hałas świerszczy, jakieś pohukiwanie, drapanie po ścianach czy gzymsach domu a rano koncert ptaków, jak u nas na wiosnę. Na razie komary nie dokuczają.