– czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii
17-19 stycznia 2011
Cały czas jesteśmy na misji w Bugisi. Poznajemy codzienną rzeczywistość misji. Coraz bardziej bliscy stają się nam ludzie na co dzień zaangażowani w tę parafię. Właściwie trzeba cały czas mówić o misji, a nie o parafii w klasycznym znaczeniu tego słowa czyli określone terytorium, w miarę jednolite, zamieszkałe przez grupę katolików pod przewodnictwem proboszcza w którym urzeczywistnia się Kościół przez sprawowanie wspólnej Eucharystii i innych sakramentów oraz głoszenie Słowa Bożego. Na misji w Bugisi parafianie nie mają szansy, by spotkać się razem nawet na największych uroczystościach. Stowarzyszenie Misji Afrykańskich prowadzi tzw. pierwszą ewangelizację czyli troszczy się o wzbudzenie wiary. Po ukształtowaniu się struktur parafialnych i ich okrzepnięciu SMA przekazuje parafię diecezji. Idą dalej głosić Chrystusa. Niestety ks. Janusz Machota do niedawna proboszcz w Bugisi, a obecnie pełniący funkcję „regionała” może lepiej powiedzieć po polsku rejonowego odpowiedzialnego za wszystkie placówki SMA w Tanzanii miał dla jednego biskupa smutną wiadomość. SMA musi oddać diecezji jedną placówkę, gdyż nie są w stanie jej obsłużyć swoimi kapłanami. Za mało powołań, za mało kapłanów. Na domiar złego Irlandczyk Frank, który był sam na misji wyjeżdża do Irlandii odpocząć. Nie chce porzucać kapłaństwa, ale czuje się wypalony. Pracował na placówce sam, gdzie kiedyś było 4 kapłanów i mieli co robić. Ale są i dobre wiadomości. Ktoś wraca w czerwcu po roku szabasowym (zgodny z wytycznymi dla duchowieństwa rok przerwy w pracy duszpasterskiej na odpoczynek i studium) i będzie mógł zastąpić ks. Franka. Sytuacja w Bugisi jest też nie najlepsza. Aktualnie jestem na misji sam. Ks. Bembo Filipińczyk jak się okazało po badaniach ma raka we wczesnym stadium i udaje się do ojczyzny na ewentualną operację. Po objęciu przez ks. Janusza funkcji „regionała” był tu jedynym kapłanem. Na szczęście pod koniec stycznia przyjeżdża tu Polak z SMA ks. Janusz Pociask z przydomkiem „spokojny”, żeby nie mylić i innym Januszem (Machotą), który ma przydomek „szalony”. Ale ks. Janusz „spokojny” będzie sam nie wiadomo jaki czas robił to co może i powinno robić dwóch kapłanów. To jest jeden z największych problemów duszpasterskich w Tanzanii. Brak kapłanów. Tanzanijczyków jest jeszcze za mało. Kilku chłopców w szkole Don Bosco chce zostać kapłanami, ale dużo czasu upłynie zanim ewentualnie zrealizują swoje marzenia. Na szczęście w Bugisi są salezjanie z Don Bosco i w niedzielę mogą tutaj odprawić z dobrej woli oczywiście obecnie 2 msze św. (jedna dla szkoły która rozpoczęła nowy rok szkolny) i ewentualnie udać się na jedną z outstation. Oczywiście tam, gdzie najdłużej nie było kapłana. W tygodniu jest to dla nich niemożliwe, bo pracują w szkole. A wierni na misji – modlą się o kapłanów, witają każdego bardzo serdecznie, wręcz nisko mi się kłaniali. Nie zaprzestają swojej pracy formacyjnej. Spotykają się dwa razy w tygodniu: w środy na rozważaniu Słowa Bożego z najbliższej niedzieli pod kierunkiem lidera małej wspólnoty, w niedzielę na nabożeństwie Słowa Bożego pod kierunkiem katechisty. I tęsknią za Eucharystią. Jakże my w Polsce nie doceniamy tego daru codziennej nawet Eucharystii!
Szkoła Don Bosco
Poznajemy z Renią szkołę Don Bosco miejsce codziennej pracy Joli. Szkoła to szereg budynków, najczęściej parterowych. Jej główny gmach to potężne zadaszenie (podobne trochę do kościoła zewnętrznego na misji) wielkości boiska do piłki ręcznej. Tutaj mogą się odbywać zajęcia sportowe bardzo pielęgnowane w tej szkole (widzieliśmy też na zewnątrz pełnowymiarowe boisko do piłki nożnej o w miarę przyzwoitej nawierzchni). Tutaj są akademie, spotkania całej społeczności szkolnej, a w czwartek będzie tu rano Msza św. na rozpoczęcie roku szkolnego. Wokół tego praktycznego zadaszenia są sale szkolne, biura i in. pomieszczenia. Około polowy uczniów mieszka w tutejszym internacie, który też zwiedziliśmy. Jest w nim kaplica, duże pomieszczenie do nauki z lampami solarnymi, jadalnia, sypialnia. Ok. połowy uczniów dochodzi do szkoły często z bardzo daleka (nawet godzinę pieszo, choć dla nich to blisko – jak mówią). Szkoła jest w miejscowości Didia, ale Jola na skróty idzie do niej 10-15 min. Gdy witaliśmy się z kierownictwem szkoły zaraz na początku zaznaczono, ze nie jest to typowa szkoła w Tanzanii. Jest naprawdę na bardzo wysokim poziomie. Prowadzona przez salezjanów we współpracy z siostrami Notre Dame. Salezjanów jest trzech: Melki – Tanzanijczyk dyrektor szkoły, Babu – Hindus rektor szkoły czyli do spraw organizacyjnych, internatu itd. i Stan – Słowak do spraw administracyjnych. W sumie nauczycieli i personelu jest ok. 20 osób w tym wielu wolontariuszy i misjonarek, stąd szkoła nie jest tak droga. Spotykamy np. Julię Niemkę, która jest tu na wolontariacie i uczy angielskiego i informatyki. Dopiero od niedawna szkoła wyposażona jest w komputery. Szkoła jest oparta na modelu wychowawczym św. Jana Bosco, a więc na modelu prewencyjnym nie tylko z nazwy. Wchodząc do przedsionka szkoły witają nas portrety Juliusa Nyerere – ojca narodu, któremu przysługuje zaszczytny tytuł nauczyciela narodu (Mwalimu wa taifa dosłownie w suahili), obecnego prezydenta, który niestety nie dorasta do swego wielkiego poprzednika i oczywiście (częsty w szkole ) portret św. Jana Bosco. Trochę to przypomina nasze komunistyczne dekorowanie sal publicznych. Nyerere chciał wprowadzić socjalizm, ale nie na wzór sowiecki. Jako jedyny z wielkich przywódców Afryki zrezygnował z urzędu i w sposób pokojowy przekazał władzę, a także oddał państwu przysługującą mu emeryturę.
Dziewcząt w szkole jest niewiele ok. 30 %. Szkoła jest otwarta dla wszystkich. Jest też ok. 30 muzułmanów, są też niechrześcijanie. Obecnie do chrztu na Wielkanoc przygotowuje się 100 uczniów szkoły (na sześciuset). Jak widać szkoła to też miejsce ewangelizacji. Ks. Babu (ewenement na tutejsze warunki – od 23 lat w Afryce i nigdy jeszcze nie miał malarii) oprowadza nas po ogrodzie szkolnym, gdzie widzimy drzewa mango, papaje (ciekawe drzewo w dwóch odmianach męskiej i żeńskiej), krzewy bananowca, tutejsze dynie, oczywiście kukurydzę, rośliny kasawy i in. egzotyczne dla nas drzewa, czasem bardzo kolorowe. Zabieram nasiona jednego z najpiękniejszych drzew. Piękne czerwone kwiaty, liście podobne do naszej akacji, a pośród tych kwiatów i liści sterczące w dół potężne łupiny z nasionami (ciemny brąz) dł. nawet 40-50 cm jak u nas fasola. Zabieram jeden taki okaz. Może zainteresować mojego siostrzeńca ogrodnika. Ks. Babu pokazuje nam także hodowlę zwierząt na użytek internatu i szkoły. Są świnie podobne do naszych, kozy, kury. Świnie zjadają resztki jedzenia po uczniach. Każdy uczeń otrzymuje ciepły posiłek w ciągu dnia. Jest to przeciętna tutejsza potrawa ugali (główny składnik to mąka kukurydziana) z dodatkiem ciepłej fasoli lub – rzadziej – ryż.
Właśnie w czasie spaceru po ogrodzie szkolnym robi mi się trochę niedobrze. Muszę odpocząć. Rano przed wejściem do szkoły tylko kilka minut postałem na słońcu rozmawiając z bardzo sympatycznym uczniem Joli Castory, które też bezinteresownie kręci się na misji i pomaga w różnych sprawach. Intensywność słońca była bardzo duża (przyznał to Castory w rozmowie ze mnę „strong sun” powtórzył kilka razy) ponieważ rano dwie godziny padał intensywny deszcz, który jeszcze oczyścił i tak tutaj czyste powietrze. Do domu wróciliśmy już samochodem. Akurat do Bugisi przyjechał ks. Tomasz Zieliński. Przyjechał z dzieckiem ciężko chorym do naszego szpitala (180 km stąd jest jego misja). On niestety nie ma takiego szczęścia jak założony przez zgromadzenie OLA (Our Lady Apostles) szpital w Bugisi. Taki obrazek wiele pokazuje z tego kim są misjonarze w tutejszej rzeczywistości i jakie świadectwo dają. Musiałem przeleżeć kilka dni. A ponieważ nieszczęścia chodzą parami jakieś tutejsze Boże stworzonko uszczypło mnie w golenie. Mam dość wrażliwą skórę i zaczerwienienie rozszerzyło się nieco. Trzeba było brać leki i maści i leżeć nieco dłużej niż to jest potrzebne po tutejszym udarze słonecznym.
Następnego dnia Renia sama udaje się z Jolą do szkoły. Jola ma kilka godzin z uczniami. Były to organizacyjne spotkania z kilkoma klasami. Renia relacjonowała mi, że uczniowie byli bardzo szczęśliwi, że mogli się spotkać ze swoja nauczycielką i z jej siostrą. Kiedy dowiedzieli się, że jestem chory obiecywali modlitwę za mnie. Jola rozdała wyniki końcowego egzaminu z całego poprzedniego roku nauki. Najlepsi uczniowie zostali nagrodzeni koszulkami, które przywieźliśmy z Polski, a wszyscy cenionymi tu cukierkami. Matematyka to bardzo ważny przedmiot w szkole. Jola podkreśla, że tutaj mówi się bez przesady , iż to problem narodowy Tanzanii. Kraj potrzebuje inżynierów, architektów, geologów ( ma bogatsze złoża diamentów niż RPA, jest także złoto, ruda żelaza, miedź i in. materiały) w ogóle ludzi z wykształceniem ścisłym. Matematyka jest fundamentem takiego wykształcenia.
Teraz odpoczywamy. Afryka uczy szacunku dla siebie. Trzeba odpoczywać każdego dnia w czasie sjesty. Nie jest to luksus, ale konieczność w tutejszym klimacie. Osłabiony organizm jest bardziej podatny na malarię. Trzeba odpoczywać po tygodniu pracy. Jola zaraz znalazła teologiczne uzasadnienie moich perturbacji zdrowotnych. Były tajemnice radosne, teraz są bolesne, więc będą jeszcze chwalebne.
Z perspektywy łóżka
Dość ciekawe jest doświadczenie Afryki z punktu widzenia jakim jest pokój proboszcza na misji. To ok. 16 m kw. Umywalka, łóżko (jak wszystkie do tej pory bardzo wygodne, materac na deskach, bez cierpień dla kręgosłupa po rannym wstawaniu) z moskitierą -błogosławionym pomysłem na komary , muchy itp.), biurko starego typu, fotel jeszcze starszego typu, szafa w ścianie i krzesło przy biurku plus jakiś regał na książki i materiały. Są dwie lampy – jedna na prąd, który jest tu niemal regularnie wieczorem wyłączany (wtedy gdy jest najbardziej potrzebny). Nie wiem kiedy uczą się tutejsze dzieci i młodzież – w zdecydowanej większości domostw nie widziałem lamp solarnych (szkoła Don Bosco umożliwia dzieciom naukę codziennie od 20-22 w specjalnie zorganizowanej sali z lampami elektrycznymi lub solarnymi). Zachód słońca przypominam jest tu cały rok ok. 18-19, nic później ani wcześniej. Druga lampa w pokoju proboszcza solarna, nagrzewa się przez baterię słoneczną. Jak wczoraj chciałem przy niej odmówić nieszpory to musiałem sobie pomagać latarką. Po kilku godzinach świeci już bardzo słabo. Jola i Ewa w swoim domu mają nowe, nowocześniejsze solary, które świecą lepiej. Całość probostwa stanowią jeszcze dwa takie pokoje oraz podobnej wielkości salon, do którego wychodzą drzwi z pokoi i jadalni, gdzie jest duży stół. Wchodzi się na probostwo przez małą kuchnię z kuchenką gazową (częściowo elektryczną) bardzo starego typu. Obok jest magazyn a zarazem prysznic również starego typu z oczywiście zimną wodą. Castory dba żeby zatankować deszczówki do „tanka” jak tu nazywają zbiornik pompujący wodę do prysznica i kuchni. WC na zewnątrz już opisywałem.
Rano przed ósmą dzieci idąc do szkoły przechodzą obok probostwa. Jest tu niedaleko podstawówka (czyli primary z angielska). Nie ma żadnej wątpliwości, że idą do szkoły, bo mają jednakowe ubrania. Widziałem też gdzieś dzieci w tych ubrankach jak niosły charakterystyczne tu „kopaczki” do spulchniania ziemi na polu. Idą rozgadane, jakieś radosne, jakby chętne do nauki. Po pierwszej, drugiej po południu wracają (nauka w Don Bosco trwa od 8 do 16 z dłuższą przerwą na posiłek). Nie niosą też jakichś wielkich tornistrów, tylko małe woreczki na zeszyty, bo nie mają książek.
Osobnym rozdziałem opisu probostwa Bugisi z perspektywy łóżka są dźwięki. Właśnie teraz (jest 18.30) oprócz świerszczy, które rozpoczynają swoje przedwieczorne koncerty dochodzi mnie pohukiwanie jakby sowy bardzo regularne, przeciągłe. W nocy słyszę (okna są tu oczywiście otwarte praktycznie cała dobę) jakieś wycie hien, kumkanie żab, tudzież inne dźwięki, które są trudne do zidentyfikowania. Niejedne mogłyby służyć jako dobre tło dla filmów grozy. Wszystko jednak wynagradza ranny koncert ptaków. Właściwie po kilku dniach nie otwierając oczu wiem, że jest już przed siódmą, bo rozpoczął się koncert ptaków na wiele głosów. One mnie budzą i to jakim pięknym śpiewem. Śpiewają też w ciągu dnia, ale ranny koncert uwielbienia Boga jest niesamowity. Wspaniale koresponduje z modlitwą godziny czytań i jutrzni, którą w tym momencie odmawiam. Ptaki mają tu chyba tak wyjątkowe glosy jak ludzie i taką wielką chęć dzielenia się tym darem (na każdej z 28 out stadion jest przecież schola minimum kilku osobowa). Właśnie w chwili gdy piszę te słowa jeden z ptaków potwierdza swoim wysokim „C” treść tych słów, a inne mu wtórują. Niesamowite dla mnie doświadczenie! Ale tutaj nie słyszę samochodów, hałasu ulicznego, gwaru na chodnikach, przekleństw popularnych w Polsce np. gdy stoję na przystanku (język suahili nie ma przekleństw, to jest obce dla nich!), więc mogę usłyszeć naturę, którą Benedykt XVI nazwał Słowem Boga w swej najnowszej adhortacji. Właśnie teraz odezwała się krowa, jakby mi przypominając : a o nas zwierzętach domowych to zapomniałeś? Chciałoby się powiedzieć „ośle”, ale chyba było by to obraźliwe dla tych poczciwych zwierzątek wykorzystywanych tutaj jako pociągowe. Są oczywiście przy misji pieski rzadko szczekające, są kozy beczące (kozina jest też serwowana jako mięso przy posiłkach), są kury, w Don Bosco widzieliśmy też kaczki.
Jaki ciekawy może być świat z perspektywy łóżka (zwłaszcza w Afryce)!