– czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii
24 stycznia 2011 (poniedziałek) – Zanzibar
Nurkowanie z rurką
W poniedziałek zaplanowaliśmy do południa nurkowanie z rurką. Ponieważ Renia była już mocno „spalona” przez słońce wybraliśmy się razem z Jolą. Przewodnik ostrzegł nas, że parasol nad łódką z powodu silnego wiatru będzie się łamał i pytał czy w związku z tym chcemy wypływać. Widząc nasza chęć Zanzibarczyk podszedł do najbliższej niskiej palmy, ściął jedną potężną gałązkę i w kilkanaście minut uplótł dla nas podręczny parasol, który trzymany przeze mnie przez cały czas nie tylko chronił nas od słońca, ale i sprawiał (przez swoje szpary) przyjemną naturalną klimatyzację. Ponieważ był odpływ łódź znajdowała się ok. 150 m od brzegu, więc musieliśmy pokonać ten dystans pieszo przez skałki przy brzegu, małe czy większe kałuże, muliste wydmy, potoczki pozostające po „odchodzącym” oceanie itd. Wreszcie dotarliśmy do łodzi. Był to prymitywny, ale skuteczny katamaran z dwoma deskami przyczepionymi do dwóch belek ustawionych poprzecznie do osi łodzi z przodu i z tyłu. Zapewniało to stabilność łodzi. Najpierw nasi żeglarze przy pomocy drąga odpychali swoją łódź, a potem rozwinęli żagiel i z wiatrem nabraliśmy prędkości. Odpłynęliśmy na ok. 2-3 mil morskich ( ok. 5 km) w ocean, przy czym – w związku z odpływem – głębokość nigdy nie sięgała więcej niż 1-2 m (cały czas mogliśmy podziwiać przepiękny kolor wody, wspominane już przeze mnie turkusy, seledyny czy lazuryty – kolory wręcz mieniły się nam w oczach). Po ok. 45 min. żeglowania wreszcie dotarliśmy na miejsce, gdzie było już kilka łodzi z amatorami nurkowania. Nasi przewodnicy wręczyli nam okulary z rurką do oddychania. Rzecz tylko na początku wydawała się szalenie prosta. Ani Jola, ani ja nigdy nie korzystaliśmy z takiego sprzętu. Ale już samo zanurzenie w oceanie było ogromna ulgą dla rozgrzanego ciała. Woda była przyjemnie chłodna, nie tak ciepła jak bliżej brzegu. Dużo czasu upłynęło zanim zorientowaliśmy się, ze trzeba oddychać w tym przypadku wyłącznie ustami i uważać, by rurka nie zanurzyła się w słonej wodzie. W innym przypadku mieliśmy te wodę w ustach.
Jola początkowa chciała zrezygnować z nurkowania, o którym marzyła planując swój urlop na Zanzibarze. Ale wreszcie opanowała nietrudną sztukę oddychania pod wodą z ustnikiem rurki w ustach i szybko wyćwiczyła ruchy płetwami, które miała pierwszy raz na nogach. Ja ośmielony jej zapałem po pierwszych nieudanych próbach i założeniu swoich tradycyjnych okularów, znów zmierzyłem się z ustnikiem z rurką i okazało się powoli, że można bez specjalnego instruktora opanować tę sztukę. Nasi żeglarze dlatego tak daleko wyprowadzili nas na ocean, żeby dotrzeć do pięknych raf koralowych, które dopiero tutaj pojawiły się pod ciągle w miarę płytką wodą (ok. 2 m głębokości). Frajda była wielka, gorzej była z gramoleniem się z powrotem na łódkę. Wyglądałem komicznie, kiedy najpierw wyciągnąłem nogi z płetwami na brzeg łodzi, a później chciałem podnieść resztę swego cielska. Nasi przewodnicy pospieszyli mi z pomocą. Kazali najpierw zdjąć płetwy, potem zanurzyli sznur w oceanie tuż obok łodzi, który mogłem potraktować jak szczebel drabiny i wturlać się z powrotem do łodzi. Jola ze swą zgrabna sylwetką poradziła sobie znacznie lepiej niż ja. Żeglarze pytali czy jeszcze raz będziemy wchodzić do wody, ale ponieważ zbliżała się dwunasta, a po południu mieliśmy pojechać do Stone Town, czyli starego miasta – miasta i stolicy wyspy także o nazwie Zanzibar – postanowiliśmy wrócić. Żeglowanie z powrotem było znacznie dłuższe, bo pod wiatr. Kilkakrotnie musieliśmy zmienić na polecenie żeglarzy stronę burty, którą zajmowaliśmy, gdyż nie można było dopłynąć do naszego „portu” wprost. Katamaran zatrzymał się też znacznie dalej niż był do południa, bo akurat minął szczyt odpływu i oceanu było jeszcze „mniej”. Po wyjściu z łodzi zaczęła się mozolna wędrówka przez mokradła, kałuże, potoczki itd., która byłaby w innych warunkach przyjemnością, gdyby nie czarne okrągłe kulki naszpikowane ostrymi igłami. Jeden z żeglarzy szedł przed nami i bardzo staranie pokazywał nam te kulki (chyba roślinne), które należało ominąć. Cała podróż z miejsca nurkowania do plaży trwała półtorej godziny (samo nurkowanie niecałą godzinę). Renia, która początkowo obserwowała nas swoim aparatem z dużym zbliżeniem, dość szybko straciła nas z pola widzenia mimo, że jej aparat wykorzystywaliśmy czasem jako lunetę.
Stare miasto
Po południu udaliśmy się do stolicy wyspy o tej samej nazwie. Największą atrakcją turystyczną jest stare miasto. Ale wbrew nazwie najstarsze budynki sięgają tutaj XVIII wieku. Nad portem króluje największy pałac, siedziba kiedyś sułtana, obecnie muzeum narodowe. Przed nim kilkanaście armat, które w dawnych czasach strzegły niezależności wyspy. Wstąpiliśmy do katedry katolickiej. Jola stwierdziła, że nigdzie w Tanzanii nie widziała tak pięknego kościoła. Zbudowany pod koniec XIX wieku w stylu neoromańskim jeśli to można tak określić, z dwoma wieżami górującymi nad niską zabudową miasta. Wewnątrz wymagający miejscami remontu i odnowienia ścian, ale i tak polichromie z wizerunkami Trójcy Św. i świętych prezentowały się bardzo okazale. W katedrze trwała właśnie próba śpiewów. Kilku parafian ćwiczyło przy akompaniamencie elektrycznych organ.
Potem dziewczyny (bo ja z mniejszą ochotą wybraliśmy się do „sklepów”, kramików, budek, wnęk itp. miejsc gdzie można było kupić pamiątki. Tutaj Jola pokazała jak bardzo wrosła już w tutejszą mentalność. Nigdy nie zgadzała się na zaproponowana przez sprzedawcę cenę. Zawsze coś utargowała. Swoim znakomitym suahili wzbudzała jako „mzungu” (biała) respekt u sprzedawców. Jak nie pomagały inne argumenty mówiła w uniesieniu, że jest tutaj nauczycielką, że za darmo uczy ich dzieci, bezinteresownie, a sprzedawca chce ją potraktować jako zwykłą turystkę. Wobec takich argumentów sprzedawcy miseczek, t-shirtów, szali, klapek, spódniczek i in. musieli ustępować nawet o 30% ceny. Nawet Zanzibarczyk Ali nasz kierowca nie mógł wyjść z podziwu dla zdolności marketingowych Joli.
Wracaliśmy już nocą. To był dla mnie koszmar. Jak nasz kierowca widział w tych ciemnościach przechodniów, rowerzystów, gdy samochody z naprzeciwka nawet przy mijaniu nie wyłączały świateł? Pozostanie słodką tajemnicą Alego, sympatycznego towarzysza naszej wyprawy.
We wtorek w południe lecimy z Zanzibaru do Arushy, gdzie na odległej o godzinę drogi misji Moita Bwawani pracuje Polak z SMA ks. Arkadiusz Nowak. Arusha niedaleko Kilimandżaro to główne miasta na terenie plemienia Masajów. Służby bezpieczeństwa na lotnisku w Zanzibarze to prawie wyłącznie kobiety muzułmanki dość szczelnie okrywające swe włosy. Ale są bardzo sympatyczne.
(źródło grafiki: www.obiezyswiat.org)