– czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii

25 stycznia 2011 (wtorek)

Moita Bwawani  i okolice

Podróż samolotem z Zanzibaru do Arushy (ponad 1 godzinę lotu) była bardzo spokojna. Trochę z obawami patrzyliśmy na samolocik z 20 miejscami do siedzenia, gdzie było w sumie 4 pasażerów (wliczając nas). Ale okazało się, że ta malutka maszyna sprawniej i pewniej śmigała w powietrzu niż niejeden kolos. W czasie lotu spoglądaliśmy na dwa duże szczyty w okolicy Arushy Mount Meru( 4566 m) oraz słynny Kilimandżaro (5895  m). I jeden, i drugi były spowite chmurami i dopiero wieczorem już na misji ks. Arek zawołał nas zaznaczając, że to może być jedyny czas przed zachodem słońca kiedy „dach Afryki” ukazuje  się w pełnej krasie w odległości ponad 150 km od nas. Jeszcze sto lat temu Kilimandżaro to był czynny wulkan. Dziś mekka turystów, których bardzo często uczy pokory. Zaledwie 50 % chcących zdobyć szczyt rzeczywiście go zdobywa. Wielu reaguje na brak powietrza i niskie ciśnienie w sposób nieprzewidywalny. Ktoś zdobył np. szczyt, ma z tego faktu zdjęcia, a kompletnie nie pamięta, że tam był. Ludzie mdleją, dotykają ich krwotoki. Przewodnicy podciągają zniechęconych hasłem „za 5 min. odpoczniemy”, które powtarzane nieustannie zwodzi zmęczonych. Wyprawa może trwać 5 lub 6 dni od podnóża góry. Większa ilość dni przewiduje aklimatyzację. Wchodzi się np. na 4500 m, a potem schodzi niżej na jeden dzień by dostosować organizm do tej wysokości. Wejście jest bardzo drogie – ok. 1500 dolarów. U szczytu jest lodowiec widoczny, gdy góra odsłania swe oblicze.  Na szczycie jest bardzo zimno i idzie się po zmrożonym śniegu. Ale okolica żyje z tej góry, mimo, że co roku giną tutaj ludzie.

ks. Arkadiusz NOWAK - za www.sma.pl

Do samej misji z lotniska odwiózł nas ks. John – Irlandczyk, który pracuje z ks. Arkadiuszem Nowakiem. Po drodze jadąc przez Arushę (duże 1,5 milionowe miasto) wstąpiliśmy do parafii prowadzonej przez polskich pallotynów. John bardzo chwalił polskich księży. Pracują w dzielnicy nędzy. Przy parafii jest bardzo dobra szkoła. Te dzielnicę nędzy mogliśmy zobaczyć z okien samochodu, który jechał do parafii przez nieprawdopodobne wertepy w środku miasta. Wokół nędzne lepianki, budki, sklepiki, punkty usługowe wszelkiego rodzaju. O samochód Johna niemal ocierali się ludzie, dzieci wracające ze szkoły, przechodnie.  Niemniej ciekawa droga czekała nas po wyjeździe z miasta. Kiedy opisywałem park w Serengeti myślałem, że to już wszystko czym może zaskoczyć mnie Tanzania, gdy chodzi o stan dróg. Nic bardziej błędnego. Jeszcze główna droga na południe z Arushy była w miarę ubita, choć bardzo nierówna (jak po „waszbrecie”). Natomiast, gdy zjechaliśmy na boczną prowadzącą do Moite Bwawani  przeżyłem mały szok. Jak mocne musza być te jeepy, żeby wytrzymać takie dziury, głębokie koleiny, kilkudziesięciocentymetrowe  skały na środku drogi itd. Ks. Arek uświadomił nas potem, że ta droga w czasie dreszczów (są tutaj dwie pory deszczowe listopad-grudzień i marzec-maj) jest chwilami całkowicie nieprzejezdna. Misjonarze są czasem zmuszeni do pozostawienia samochodu i wędrówki pieszo, a nawet zmuszeni do nocowania w pobliskim domostwie (obojętnie, gdzie by to było, są zawsze gościnnie przyjmowani). Na dodatek wzięliśmy do samochodu Masajkę – Elen znaną ks. Johnowi. Renia i Jola siedziały przy kierowcy, a Elen naprzeciwko mnie (na obudowanej pace siedzenia są wzdłuż, a nie wszerz). Mogłem podziwiać jej strój bardzo charakterystyczny, kolorowy, a przede wszystkim niezliczoną ilość korali, wisiorków, bransoletek, sznurków i łańcuszków, którymi była obwieszona. Głowa całkowicie ogolona (Masajki maja zwyczaj nie golić głowy tylko przez 6 miesięcy po porodzie dziecka, kiedy nie wychodzą z domu). Moją uwagę przykuły jej podziurawione uszy. Później dowiedziałem się, że nie wycinają sobie małżowiny usznej (jak prymitywnie myślałem początkowo), ale przekłuwają, a potem obwieszanie uszów  tymi wisiorkami powoduje stałe rozszerzanie tych otworów. Wygląda to nawet po tym wyjaśnieniu szokująco. Nasze nastolatki z poprzekłuwanymi uszami, noskami i brzuszkami wyglądają przy Masajkach jak dzieci bawiące się w przekłuwanie uszu.  Tak tradycyjnie ubrana Masajka w pewnym momencie odebrała nowoczesny telefon komórkowy, który jej zadzwonił w eleganckim woreczku zawieszonym między piersiami.  Ach ta globalizacja!

Wreszcie dotarliśmy do misji Moita Bwawani (Moita to góra pod którą jest duże jezioro ; można by nazwę przetłumaczyć  „wokół”). To nowoczesna misja (zbudowana zaledwie 5 lat temu). Budynki lśnią nowoczesnością i czystością. Przy misji od niedawna są też siostry zakonne, jest szkoła podstawowa i średnia 0-level (jakiś odpowiednik naszego gimnazjum, choć nie jest to ścisłe). Matura po tej szkole nie uprawnia do studiów. Trzeba skończyć jeszcze dwie klasy szkoły średnie właściwej (w Don Bosco szkoły te są połączone). O 16.30 uczestniczyliśmy we Mszy (codziennej oprócz sobót). Uczestniczyły w niej dobrowolnie dzieci, które o tym czasie kończą lekcje, ok. 30 dzieci (w jednakowych strojach, niektóre poubierane w laćki z opon samochodowych, które widziałem w Zanzibarze), parunastu chłopców z internatu szkoły średniej, oraz kilka kobiet. Msza była w suahili. Starsze kobiety pięknie prowadziły śpiewy, a dzieci i młodzież powtarzały. Po mszy przed kościołem „zwyczajem amerykańskim” jak zaznaczył ks. Arek wyszliśmy przed kościół, aby przywitać dorosłych, a dzieciom położyć rękę na główce. Nie jest to błogosławieństwo, ale przyjęte w tutejszej kulturze przywitanie czy pożegnanie dziecka.

Po kolacji i sjeście zwiedziliśmy teren misji. Kościół jest bardzo duży, ostatnio rozbudowany, wewnątrz czysty i pięknie wymalowany (bardzo ładna droga krzyżowa). Teren wokół misji to płaskowyż na wys. Ok. 1300 m n.p.m.  Wszędzie spalona ziemia. Idzie się właściwie po takim brązowym piasku. Drzewa nieliczne, karłowate, z ostrymi kolcami. Ks. Arek wysuwa hipotezę, że dlatego zostały tylko te z kolcami, bo inne zostały zjedzone przez zwierzęta dzikie i domowe. Jadąc do Moita Bwawani widziałem chłopaka, który zsiadł z roweru i odpoczywał w cieniu takiego karłowatego drzewka.  Widocznie i jemu zaczęło doskwierać słońce. W cieniu – powiedzmy szczerze – bardzo „przerzedzonym” jaki może dać takie drzewko, gdzie niemal więcej kolców niż małych liści. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w promieniu kilkuset metrów to było jedyne drzewo. Idziemy na mały spacer razem z ojcem ks. Arka, który jest tutaj od tygodnia. Przyjechał tu po raz drugi. Ma z pewnością  ponad 70 lat, jest  po dwóch zawałach i by-passach. Przyjechał specjalnie na poświęcenie kościoła na jednej z 13 outstation tutejszej misji. Pan Nowak sam go w całości ufundował i w najbliższą niedzielę przeżyje wraz z Masajami niecodzienną uroczystość poświęcenia kościoła mlekiem. To nie jest pomyłka. Mleko jest tutaj bardzo cenione. Jeden z misjonarzy chciał nawet udzielać chrztu mlekiem, ale wybito mu to z głowy.  Masajowie żyją z krów. Najważniejszym miejscem w domostwie jest zagroda. Wokół niej są domy żon Masaja. Kiedy umiera jest pochowany właśnie w tej zagrodzie. Mają często wiele żon, które pracują przede wszystkim wokół krów. Ich społeczność jest mocno  pokastowana. Istnieje np. obowiązek szkolny w Tanzanii, ale jeśli Masaj powie, ze ten chłopiec będzie pasł krowy, to nie pójdzie do szkoły. Dzieci wg płci mają konkretne zadania wokół ich domostw. Całe życie bowiem toczy się na zewnątrz. Domy są tylko do spania. Są zresztą bardzo liche. Na trzcinę i patyki nakłada się muł połączony z krowim łajnem. Kiedy Masajowie przychodzą na misję i wiedzą, że misjonarz jest w środku to oczywiście nie wejdą, bo on na pewno śpi. Bo w ich domach jeśli jest się wewnątrz to tylko po to, by spać. Nie mogą sobie wyobrazić, że w domu można robić jeszcze coś innego. Kuchnie są oczywiście także na zewnątrz. Misjonarze są zmuszeni do akceptowania np. poligamii. Masaj musi mieć więcej żon, bo kto będzie mu obrabiał stado krów. Ks. Arek w ciągu pięciu lat pobłogosławił zaledwie kilka małżeństw. Nawet synod diecezji Arusha zaakceptował tę sytuację. Jeśli Masaj przyjmie chrzest to przystępuje do Komunii św. mimo, że ma 3, 4 czy 7 czy 8 żon. Podobnie jego żony po chrzcie dopuszczane są do Eucharystii. Natomiast zakazuje się brania kolejnych żon po chrzcie. Poligamia jest utrwalona społecznie i ekonomicznie. Ale i w tej materii – zaznacza ks. Arek – coś się powoli zmienia. Masajowie mają coraz mniej żon, bo mniejsze są pola na pastwiska i mniej mają krów. Dla nas Europejczyków może wydawać się to szokujące i niezgodne z Ewangelią. Tylko jaką Ewangelią? Dla nas w Polsce czy dla Masajów? Ewangelia jest jedna dla wszystkich, ale misjonarze stają przed dylematem: głosić im w ogóle Chrystusa  i Jego Dobra Nowinę dla nich o zbawieniu czy zamknąć misję, bo nie jesteśmy w stanie dziś, teraz zmienić ich utrwalonych struktur. Nie wykreślają przecież z Biblii słów o monogamii, ale mają świadomość, że na dziś, na teraz, to jest dla nich zbyt wysoka poprzeczka.   W ogóle religijność Masajów jest bardzo ciekawa. Np. Bóg jest w ich ujęciu kobietą i to czarną (ale ciekawa myśl dla teolożek feministek). Dlaczego? Bo nie mają rodzaju nijakiego.  I jeśli dana rzecz jest nieokreślona to przypisuje się jej rodzaj żeński. Dlaczego czarna? Bo czarne są chmury dające deszcz. A deszcz to dar niebios, bez którego nie ma życia. Mają swoją świętą górę (czynny wulkan, który mamy jutro odwiedzić) i święte drzewo, ale nie modlą się nie do góry i drzewa tylko w tych miejscach modlą się do Boga i wypraszają szczególne  potrzebne im łaski. W kościołach misji przeważają bardziej niż u nas kobiety. Mężczyzna nie spożywa tutaj posiłku z kobietą. Trudno to przełamać na Eucharystii. Ostatnio ks. Arek zdecydował o przedłużeniu katechumenatu przed chrztem z jednego do dwóch lat. Dość liczne są chrzty, ale potem szybko zaniedbują praktyki religijne. Potrzeba dłuższego czasu przygotowania i utrwalenia dobrych nawyków, które chętnie przyjmują, ale są niestali.

Najważniejszą kastą są u Masajów wojownicy. Wojownikiem można zostać po obrzezaniu. Nie ma to nic wspólnego z judaizmem. Spotyka się to zresztą także w plemieniu Sukuma w okolicach Bugisi. Czas obrzezania to 7 lat, a potem siedem lat przerwy. Wojownikiem można więc być maksymalnie 14 lat, jeśli załapie się Masaj z obrzezaniem na pierwszy rok. Wojownik zapewnia bezpieczeństwo wiosce i stadu przed ludźmi czy np. lwem i tylko on może bronić współmieszkańców. Po upływie czasu bycia wojownikiem może tylko doradzać. Obrzezaniu – wbrew tutejszemu prawu – poddawane są niestety także kobiety, choć powoli to się zmienia i w tym przypadku. Wzrasta coraz bardziej, choć bardzo powoli  świadomość kobiet w tym względzie.

Kiedy tak  spacerujemy przy zachodzącym słońcu (także tutaj zachodzi zawsze ok. 19.00) ks. Arek opowiada ciekawą historię jak do tutejszego jeziorka zawędrował hipopotam, być może z nie tak dalekiego parku narodowego. Wzbudził sensację, ale krótki był jego żywot, gdy przeszedł w okolice małego garnizonu wojskowego przy drodze do stacji. Żołnierze zastrzelili go  i zjedli. Hipopotamy są najbardziej groźnymi zwierzętami tutaj dla człowieka. Mają swoje terytorium ściśle określone. Gdy są na lądzie, a widzą kogoś przy wodzie, która do nich „należy” potrafią szybko na krótkim dystansie dopaść i stratować człowieka, mimo że są roślinożerne.

(źródło pierwszego zdjęcia: www.geozeta.pl)