…czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii

13 stycznia 2011 (czwartek)

Następnego dnia 13.01 udajemy się do stacji misyjnej, która nazywa się Mwanalulu (czytaj Młanalulu). Zaproponowałem poprzedniego dnia, że podszkolę się w czytaniu w języku suahili i odprawię tam mszę św. Ks. Janusz musi rano wracać do swoich obowiązków, a ks. Bembo (Filipińczyk), który jest jedynym duszpasterzem na misji jest na badaniach lekarskich i wróci do Bugisi dopiero w niedzielę wieczorem. Jola przesłuchuje mnie kilkakrotnie, cierpliwie poprawia błędy i bardzo się cieszy z mojej propozycji. W jej szkole uczy Słowak Stan – salezjanin, który od dwóch lat nie odprawił tutaj mszy w suahili, bo boi się, że może coś przekręcić i sprofanować święty tekst liturgiczny. Ja nie mam takich oporów. Gdyby nie moja decyzja katolicy z Mwanalulu nie mieliby mszy tylko nabożeństwo Słowa Bożego bez Komunii św. Mają okazję do Mszy raz na dwa miesiące. Oczywiście całą liturgię słowa poprowadzi Matias starszy katechista, który jedzie z nami. Jeepa ma prowadzić Renata, która przechodzi rano krótki kurs prowadzenia tego samochodu po bezdrożach Tanzanii. W ostatniej chwili siostra Kate znajduje czas pośród swoich licznych obowiązków w szpitalu i postanawia nas zawieźć i przywieźć z Mwanalulu. Wsiadamy do jej samochodu. Katechista jedzie na pace. Pokonujemy ok. 8 km. Trudno to nazwać drogami. Właściwie ścieżki, bezdroża, miejscami łąki. Trudno się w tym gąszczu połapać. Kate musi co chwilę pytać Matiasa, gdzie skręcić na licznych rozdrożach. Docieramy na miejsce. Witają się z nami bardzo serdecznie. Jest już kilku mężczyzn i parę kobiet z dziećmi, w większości bardzo małymi. Wioska liczy 8 tys. mieszkańców – rodzin jest 600. Większość mieszkańców to dzieci. Ok. 7-8 % to katolicy, spośród których ok. 100 przychodzi na nabożeństwa. Co niedzielę jest nabożeństwo słowa Bożego bez kapłana. Przed Mszą spowiadam ich. Odstawiam na bok przekonanie wyniesione z seminarium, że muszę przynajmniej jeden grzech zrozumieć, by rozgrzeszyć. Ks. Janusz też nie ma z tym problemu. Ostatecznie spowiadają się przede wszystkim Bogu. Nic nie rozumiem, ale widzę ich wiarę, gdy klękają przede mną na ziemi i w głosie słyszę prawdziwy żal i skruchę serca. Nie trzeba znać suahili, żeby trzymając różaniec zadać pokutę. Ich kościół – kaplica niczym się nie różni od ich domostw. Ten sam materiał i ta sama strzecha tyle, że w gorszym stanie. Jako ławki są murki oddzielone od siebie, żeby można było klęknąć. Gdyby padał deszcz to lałoby się prosto na ołtarz. Oni też wstydzą się tego kościółka i obok budują nowy, porządny. Mury są już na wysokości 1,5 metra. Z rozmów Joli po Mszy wynika, że mają już cegły, piasek i in. materiały na dokończenie budowy. Nie mają tylko pieniędzy na murarza. Bierze 4 dolary za dzień. Proszą nas o pomoc. Nie mamy pieniędzy przy sobie. Jutro mają się zgłosić do Bugisi. Zauważam, że to nie jest problem proboszcza, kapłana. To jest przede wszystkim ich problem. Kapłan może tylko pomóc i to tylko tak, aby nie zwolnić ich z odpowiedzialności. Następnego dnia dwoje z nich (mężczyzna na rowerze, kobieta pieszo) przychodzą punktualnie na umówioną godzinę rano. Otrzymują pieniądze za potwierdzeniem pisemnym i naszymi podpisami. Z tych pieniędzy muszą się dokładnie rozliczyć.

Na Mszy jest ok. 30 osób licząc też dzieci. Kobiety bardzo kolorowo, gustownie ubrane. Mężczyźni w marynarkach lub przynajmniej koszulach. Ciągle dochodzą nowi. Inni – dzieci i dorośli – zaglądają przez wąskie okienka. Może jeszcze poganie zainteresowani chrześcijańskimi obrzędami? Na początku Matias katechista nas serdecznie przywitał wspominając, że uczę się mówić w suahili, żeby byli cierpliwi. Pięknie śpiewają z podziałem na chóry. Jedyny instrument to bęben – jakaś skóra na małej beczce. Nawet małe brzdące podrygują w rytm śpiewu. Dziś czwartek. Bierzemy Msze z poprzedniej niedzieli Chrztu Pańskiego. Matias czyta Ewangelię i głosi słowo Boże. Są dwie procesje z darami. Jedna na potrzeby ich wspólnoty. Jola ocenia, że zebrali ok. 1 dolara w najmniejszych nominałach. To starczy na 2 godziny pracy murarza. Druga procesja ofiarnicza na potrzeby kapłana. Jeden z mężczyzn przyniósł w darze kawałek mydła owinięty w gazetę. Patrząc na nich lepiej rozumiem ewangelię o wdowim groszu. Oni ją chyba realizują. Nie wszyscy podchodzą. Widocznie niektórzy nic nie mają. A ja sobie myślę, że mają bardzo dużo w sercach wiary w swej biedzie i niewyobrażalnie dla nas ciężkim życiu. W czasie przeistoczenia wzruszam się do łez. Ostatnio tak przeżywałem chyba swoją prymicyjną Mszę. Na zakończenie przepraszam ich za kaleczenie ich języka. Czyta się suahili prawie tak jak pisze. Ale trudność sprawiają słowa, które są zbitkiem spółgłosek np. Roho Mtatakifu – Duch Święty albo słówko z Ojcze nasz tunavyowasamehe czy tunakushukuru z modlitwy eucharystycznej. „W” czyta się jak nasze tylko polskie ł, „y” jak j, „sh” jak szi, „ji” jak dzi. I to chyba wszystkie zasady. Jak się okazało błędów była bardzo mało wg oceny Joli. Kiedy na końcu chce im podziękować za ich wiarę, wzruszenie odbiera mi głos. Oni przez Jolę także mi dziękują i są wzruszeni. Na końcu wychodząc z kaplicy błogosławię ich dzieci. Msza była zaplanowana na 9.30. Z misji wyjechaliśmy godzinę później, a zaczęła się chyba przed dwunasta. Dawno tak nie zwracałem uwagi na czas. Rzeczywiście oni mają czas, a my zegarki. Jola obawiała się, że po obfitych ostatnio deszczach (lało bez przerwy trzy dni, co jest źródłem radości wszystkich; nasze modlitwy zostały wysłuchane) wielu z nich pójdzie na pola – trzeba wykorzystać czas i spulchnić nawilżoną ziemie, żeby wydała plony.

Po Mszy idziemy obowiązkowo na obiad do jednej z rodzin. Jola wyjaśnia, że nie wolno odmówić tej gościnności. Pytam się, czy można jeść wszystko. Tak – woda do przygotowania jest oczyszczona i nam nie zaszkodzi. Jola podkreśla, że prawdopodobnie dostaniemy coś mięsnego, choć oni mięso jedzą od święta. Jest wyraźnie zaskoczona, gdy pani domu przynosi małe miseczki ciepłego ryżu, które polewamy ugotowaną fasolką z pomidorem i cebulą. Wniosek jest oczywisty dla Joli. Jest im bardzo ciężko i nie stać ich na nic więcej. Posiłek razem z nami w bardzo prostej izbie jedzą mężczyźni: katechiści i lider wspólnoty odpowiedzialny za sprawy organizacyjne. Kobiety jadają osobno. Krzeseł i miejsca przy stole starczyło tylko dla naszej trójki (towarzyszy nam także Renia). Oni siedzą na byle czym pod ścianą. Do posiłku podano nam 2 fanty i coca-colę (jest dobra tutaj na różne problemy żołądkowe). Mężczyźni mają wodę. Ryż polany fasolką jest bardzo dobry w smaku. Po obiedzie pytają nas o Polskę, o katolików w Polsce. Śmieją się, gdy mówimy, że jak u nas pada deszcz to wszyscy narzekają. W głowach im się to nie mieści.

Czekając na Kate zaglądamy do tutejszego sklepu, właściwie kiosku, gdzie terkocze maszyna do szycia napędzana nogami. Z jednej chałupy dochodzi nas głos silnika. To tutejszy młyn z bardzo nowoczesnym agregatem prądotwórczym, napędzającym dwie maszyny, które najpierw śrutują ziarna kukurydzy, a potem mielą na mąkę. Kate przyjeżdża jeepem, który ma tylko dwa miejsce w kabinie, więc wsiadam na pakę wraz z trzema katechistami. Jedziemy po drodze do człowieka chorego, którego Kate ma zbadać, a ja pobłogosławić (nie jest katolikiem). Nie możemy dojechać jeepem do samego domostwa, bo na drodze stają nam rozlewiska spowodowane ostatnimi obfitymi deszczami. Idziemy częściowo pieszo, a ostatnie 2-3 km pokonujemy na rowerach, które Kate w sobie wiadomy sposób załatwiła w najbliższym domostwie. Ja mam na bagażniku jednego z katechistów, ona siada na bagażnik drugiego. Docieramy do chorego, którego Kate wstępnie bada przez wywiad – sprawdza też możliwości ruchowe chorego. Jest po częściowym udarze mózgu. Mnie się wydaje, że ma 50-60 lat. Okazuje się, że to 30-letni mężczyzna. Odmawiam modlitwę i udzielam błogosławieństwa. Jutro pacjent ma trafić do szpitala na misji

Warunki mieszkaniowe

Warunki na probostwie też nie przystają do naszej rzeczywistości. Prysznic tylko z zimną wodą. Ciepłą trzeba sobie zagotować, a potem polewać się czerpiąc z wiaderka. Ubikacja jest na zewnątrz mniej więcej taka, jaką pamiętam z wczesnego dzieciństwa z moich rodzinnych Bobrownik (początek lat 70-tych), gdy nie mieliśmy jeszcze łazienki. Jola z Ewą (także polska misjonarka pracująca tutaj) mają dopiero od 2 miesięcy  lepsze warunki. Ubikacja wewnątrz łazienki, gdzie jest też ciepła woda podgrzewana kolektorami słonecznymi. Woda deszczowa jest tutaj wszędzie zbierana do specjalnych zbiorników na dachach lub rynnami do zewnętrznych zbiorników. Można ją wykorzystywać do mycia się czy do toalety, natomiast nie wolno nią myć zębów. Do mycia zębów musi być przefiltrowana lub kupiona w butelkach.