– czyli proboszczowskie zapiski z Zambii

21 lipca 2012

Zambia ciągle zaskakuje, dziwi. Weźmy sprawę tutejszej waluty. Ma dźwięczną nazwę kwacha (czyt. kłacia). Dolary oczywiście można wymienić  na kwacha, ale nie wszystkie. Dolary starszej emisji nie są przyjmowane nie tylko w kantorach, ale i przy płaceniu za inne usługi. U nas w Polsce takie dolary przyjmują i wydają bez problemu. Tutaj z niewiadomo jakich przyczyn żądają tylko dolarów nowszych emisji. Jeśli chodzi o wymianę niższych nominałów to też są problemy. Za jedno-, dwu-, pięcio- czy dziesięciodolarówki dają nawet 30% mniej kwacha. Na moje pytanie dlaczego Wacek odpowiada: Ponieważ są to małe nominały. Na dalszą moją dociekliwość, że przecież z dużej ilości małych nominałów można zebrać „duży nominał” Wacek rozkłada ręce: „Powiedz im to”. Nasza logika wysiada. Po prostu tak tu jest i koniec. Nikt tego nie może uzasadnić. Kwacha kiedyś po odzyskaniu niepodległości była bardzo mocną walutą. 1 kwacha równała się 1 funtowi angielskiemu czyli dwóm dolarom. Dzisiaj 1 dolar to prawie 5 tys. kwacha. Trudno się operuje tymi pieniędzmi komuś kto je ma pierwszy raz w ręce. Aż się prosi, aby poskreślać te zera, które na banknotach  mienią się w oczach. Sytuacja w Zambii jest i tak lepsza niż w sąsiednim Zimbabwe, gdzie dyktator Mugabe wypędził białych właścicieli  farm i wpędził kraj w straszliwą nędzę. Inflacja jest galopująca. Jacyś nahalni Zambijczycy chcieli mi sprzedać tutaj banknot Zimbabwe o nominale 3 miliardów (dolarów zimbabwańskich). Sytuacja w tym kraju była taka, że rano chleb kosztował milion, a po południu lub następnego dnia za ten sam milion nie  można było kupić nawet pół bochenka.  Miliony mieszkańców Zimbabwe ucieka do RPA. Zambia jest w zdecydowanie lepszej sytuacji gospodarczej. Kiedyś tuż po uzyskaniu niepodległości była najlepiej rozwijającym się krajem Afryki po oczywiście Republice Południowej Afryki.

Ciekawe są początki przygody misyjnej Wacka. Pracował po święceniach w 1987 roku dwa lata w parafii w Brzęczkowicach. Po uzyskaniu zgody biskupa na wyjazd do Afryki został skierowany do Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie na roczny kurs przygotowawczy. CFM – wg zamysłu organizatorów ma w pełni przygotować misjonarza do jego specyficznej pracy. Oczywiście, nie jest to do końca możliwe. Chociażby sprawa języka. Wacek w liceum i w seminarium miał francuski. Angielskiego musiał się uczyć od podstaw. Nauka zawsze mu szła opornie – jak twierdzi – ale  z uporem  zabrał się do pracy. W pewnym momencie zauważył, że zaczyna prześcigać w znajomości angielskiego swoich kolegów, którzy przyszli do CFM już z jakąś znajomością tego języka. W ramach przygotowania wyjechał też na trzy miesiące do Anglii. Został skierowany do parafii w Sheffield. Odprawiał Msze po angielsku, uczył się mówić kazania. Jednocześnie pobierał lekcje angielskiego od pewnej nauczycielki. Jeśli chodzi o jedzenie to obiady były bardzo dobre, natomiast Wacek nie mógł się przyzwyczaić do tamtejszych bardzo lekkich śniadań. Pół grejpfruta i szklanka soku ananasowego. Znalazł polski sklep mięsny i przyniósł na parafię całą torbę porządnych polskich wędlin, które właściciel Polak podarował mu, gdy usłyszał kim jest i gdzie zamierza pracować. Kiedy przyniósł swój łup zadowolony niczym myśliwy po polowaniu, proboszcz angielski wraz ze swoją gospodynią kręcili z niedowierzaniem głowami. „My tego tu nie jemy” – stwierdzili. Już wtedy (rok 1990) mówiło się w Anglii wiele o szkodliwości  cholesterolu. Po kilku latach Wacek jadąc na urlop do Polski przez Londyn odwiedził sympatycznego proboszcza w Sheffield. Ten witając go otworzył lodówkę wypełnioną po brzegi polskimi wędlinami. Wacek nie umiał się też przyzwyczaić do wyrzucania jedzenia. Nie mógł przekonać ich, że przecież resztę obiadu można odgrzać i zjeść na kolację. Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one.

Ta prawda ma swe zastosowanie także w Afryce. Na początku Wacek próbował Zambijczyków przekonywać do swoich racji, ale po pewnym czasie rezygnował. Choć w pewnych sprawach skutecznie nauczył ich swojego logicznego myślenia. Np. w zakresie samodzielnego,  roztropnego gospodarowania pieniędzmi wspólnoty parafialnej, ponoszenia odpowiedzialności za swoje czyny czy zaniedbania czy też w zakresie punktualności. Msze przez dwie niedziele, kiedy z nim odprawialiśmy zaczynały się punktualnie.

Dzisiejszy dzień to podróż z Livingstone do Namalundu. 500 km. Z przerwami (także na załatwianie spraw duszpasterskich parafii)  8  godzin jazdy. Drogi tutaj są prawie puste w porównaniu z naszymi. Często mijają nas duże ciężarówki z miedzią – głównym bogactwem Zambii. Jest to surowiec przygotowany dopiero do przeróbki. Kierują się głównie na południe do Południowej Afryki. Tam zarabiają najwięcej na tej miedzi.

Po drodze kupujemy pomidory i marchew. Kiedy zatrzymujemy się w miejscu handlu od razu przy naszym samochodzie pojawia się kilkanaście osób z pomidorami, marchwią, cebulą, pieczonymi kurczakami, fasolką i innymi produktami. Wacek nie od razu coś kupuje. Pyta o ceny, dyskutuje, rozmawia. Po jakimś czasie, gdy większość handlujących odchodzi do innych samochodów, które się zatrzymały w tym miejscu, Wacek dobija targu z ostatnimi, którzy przyszli ze swoją ofertą. Widać znakomicie wtopił się w tutejszą mentalność.

Czasem mijamy samochody prowadzone przez kobiety. Połowa z nich – zwraca nam uwagę Wacek – nie ma prawa jazdy. Jak to możliwe? Tutaj wszystko jest możliwe. Tak samo jest w Namalundu. Po parafii jeżdżą swoimi samochodami same. Do Lusaki wynajmują sobie kierowcę.

Po drodze mijamy cmentarz. Bardzo skromny. Nie ma prawie wcale pomników. Kopczyki ziemi, z tablicami. Zambijczycy w ogóle nie odwiedzają cmentarzy. Pewien misjonarz jadąc z grupą tutejszych mieszkańców chciał odwiedzić czyjś grób. Gdy tylko skręcił na drogę wiodącą na cmentarz  oni pouciekali mu z paki w czasie jazdy. O mało co nie doszło do tragedii. Mocno wierzą w świat duchów. Ale też bardzo się go boją.

Na jednym z postojów sterta drobnych kamieni. Służą jako żwir do betonu. Trzeba je tylko pokruszyć na drobne kawałki. Gdy budowano w Namalundu kościół misjonarze kupili tylko jedną ciężarówkę na początek. Potem ogłoszono wiernym  ambony, że potrzeba bardzo dużo takich drobnych kamieni. Do końca budowy  wierni sami przynosili kamienie albo samochodem zbierano worki wystawiane na skraju drogi.

Kiedy dojeżdżamy do znanej nam Mazabuki po obu stronach ogromne pola trzciny cukrowej. Ponoć kampania produkująca cukier z tej trzciny jest najlepszym przedsiębiorstwem w Zambii. Mają wiele pól, a także skupują trzcinę od drobniejszych rolników. Podchodzimy do strażnika, który pilnuje wjazdu na teren przedsiębiorstwa. Pytamy czy mogę zabrać kawałek trzciny, którą widzę na polu po raz pierwszy w życiu. Oczywiście. On sam uprzejmie podchodzi fachowym gestem łamie jedną łodygę, usuwa z niepotrzebnych liści i podaje mi 30 cm kawałek słodkiej łodygi. Proponuje nawet, że można ją od razu jeść czy przeżuwać. Zostawiam sobie tę przyjemność po powrocie do domu.

Mijamy też inne duże farmy prowadzone przez Holendrów. Czasem już w drugim pokoleniu. Są to ogromne gospodarstwa czasem 60 czy nawet 100 tys. hektarów. Chodzi o całkowity obszar. Z tego tylko część jest uprawniana. Holendrzy otwarli nawet szkołę dla dzieci swoich pracowników, aby mieli bliżej do szkoły.

Właśnie kiedy pisze te słowa już w Namalundu zgasło światło. Na paręnaście sekund. Wacek komentuje, że muszą się wykazać. Czym? Przerwą w dostawie prądu. Skoro cały kraj ma okresowe wyłączenia to w Namalundu też muszą mieć. A że symboliczne? Któż to sprawdzi.

Wacek zwraca nam uwagę na samochody, którymi poruszają się misjonarze. Diecezja Monze ma ich chyba ponad 300. Ktoś obliczył koszty ubezpieczenie tych samochodów. Okazało się, że można by za tę sumę kupić 9 nowych samochodów każdy wartości 35 tys. dolarów każdy. Bardzo dobrych samochodów. Nie takich skromnych jakim jeździmy. Wacek mimo przynagleń biskupa nie ubezpiecza swego samochodu ponad to co konieczne. A nawet obowiązkowe ubezpieczenie co roku świadomie opóźnia o kilka miesięcy – w skali kilku lat i tak oszczędza. Mówi, że nawet gdyby co roku trzeba było wymienić nawet 5 samochodów to i tak diecezja by zyskiwała.

To już ostatnia część moich zapisków z Zambii. Jutro nie będzie czasu na pisanie. Chyba, że na lotnisku w Johannesburgu, gdzie czeka nas 4 godziny oczekiwania na samolot do Monachium. Wyjeżdżam ubogacony. Odmiennym światem, innym doświadczeniem, poznaniem trochę od podstaw trudnej pracy misjonarskiej. Mimo fizycznego zmęczenia czuję jakąś wewnętrzną satysfakcję i zadowolenie. Wacek też jest uradowany naszą obecnością. Co chwilę daje temu wyraz. Też się uczy od nas, słucha naszych doświadczeń. Takie wizyty pozwalają mu zachować łączność z krajem. Snujemy plany i zapraszamy Wacka do naszych parafii w przyszłym roku w czasie jego urlopu. Żegnamy się z Zambią serdecznie i ciepło. Pozostanie w naszej pamięci i sercu. Odtąd chyba częściej będę w modlitwach pamiętał nie tylko o naszych misjonarzach, ale i o ludziach którym posługują.