– czyli proboszczowskie zapiski z Zambii

18 lipca 2012

Dziś wcześnie  rano odprawiamy Mszę siostrom zakonnym, które nas goszczą (o 6.30). Sióstr jest sześć – same Zambijki. Jeszcze parę lat temu było tu kilka sióstr z Niemiec i Austrii. Wymarły, ale na szczęście kościół zambijski nie narzeka na brak powołań. Po śniadaniu o 8.00 wyjeżdżamy do największej atrakcji chyba całej Zambii – Victoria Falls (czyt. „fols”)  – Wodospadów Wiktorii. To wodospady na potężnej rzece Zambezi. W XIX wieku dr David Livingstone wielki podróżnik i odkrywca sądził, że dotrze łodzią od źródeł Zambezi do Oceanu Indyjskiego. Na przeszkodzie stanęły ogromne wodospady, które nazwał oczywiście na cześć królowej Wiktorii. Jest tutaj jedyny w swoim rodzaju styk czterech państw: Zambii, Zimbabwe, Botswany i Namibii. Livingstone myślał, że połączy rzeką Zambezi (dobudowując w przyszłości kanał do Atlantyku) cztery kraje z Oceanem Indyjskim. Stąd granica Namibii na północy to wąski przesmyk właśnie do tego miejsca, gdzie się znajdujemy. Najpierw wytyczono granice, a potem okazało się, że na przeszkodzie stoją wodospady.

Kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce przy drodze przed granicą z Zimbabwe stał długi szereg tirów i ciężarówek. Na jednej nich prawdziwą zabawę zrobiły sobie małpy. Bez skrępowania baraszkowały po ciężarówce. Byliśmy z Zigą niezwykle zaskoczeni i rozbawieni tą sytuacją. Nikt z kierowców  oczywiście nie reagował na tę sytuację.

Pierwszy kontakt z wodospadami robi olbrzymie wrażenie zwłaszcza dla kogoś kto widzi to pierwszy raz (tak jak ja – Ziga był już tu 5 lat temu). Szum wody spadającej ponad 100 m w dół, tęcze różnego rodzaju, całe chmury deszczu spowodowanego rozpryskiwaniem się wody na skałach (w pewnym momencie przestał mi działać aparat fotograficzny z powodu zawilgocenia) – wszystko to robi niesamowite wrażenie. Nie można tych wodospadów zobaczyć w całości. Długość prawie dwa kilometry. Z tego większa część na terenie Zimbabwe (tej części nie oglądaliśmy). Wysokość 120 m. Rzadkie są miejsca, gdy wodospad widać od góry do dołu. I te tęcze. Mocne, wyraziste, często podwójne (Wacek widział nawet kiedyś potrójną). Byliśmy świadkami dzisiaj (Wacek twierdzi, że po raz pierwszy to widział) tęczy w kształcie ogromnego, dokładnie zamkniętego  koła. Na początku zwiedzania można wypożyczyć płaszcze przeciwdeszczowe. Tak mocno w niektórych miejscach chmury drobnych kropli oblewają zwiedzających.

Tuż przed wejściem na pierwszy punkt widokowy potężna figura Livingstonea z brązu, który został przedstawiony w momencie, gdy pierwszy raz zobaczył ten ósmy cud świata. Noga wysunięta do przodu, ręka nad czołem i tak jak my zwiedzający za chwilę zobaczy pierwszą część wodospadu. Najpierw wędrujemy jakby naprzeciw spadającej wody. Tutaj jest najwięcej tego „deszczu”. Punktów widokowych jest kilkanaście. Momentami nie można na nich wytrzymać więcej niż paręnaście sekund, bo człowiek zostanie przemoczony do suchej nitki. Mam sandały i od razu to czuję. Tęcze pokazują się w różnych momentach i z różnych stron. Nagle widzimy człowieka, który na rzecze tuż powyżej wodospadu chyba łowi ryby, bo cóż innego by tam robił brodząc w wodzie. Trudno go sfotografować. Chmury kropel tworzą mgławicę i aparat fotograficzny nie chwyta krajobrazu z takiej odległości. Zwiedzając tę cześć wodospadów robimy jakby duże koło wracając na tym „półwyspie” drugą stroną, gdzie jest potężny kanion, ale suchy,  porośnięty niczym dżungla (zejdziemy do niego później). Widzimy na krańcu naszego „półwyspu” ogromny most graniczny między Zambią a Zimbabwe (dawniej Rodezją Północną i Południową) wybudowany przez Anglików. Jest to most kolejowy, drogowy i dla ruchu pieszego. Trafiają tam też zwolennicy mocnych wrażeń spuszczając się na linie w dół z zawrotną szybkością. To oczywiście kolejne źródło zarobkowania – owo bungee. Mamy nawet potem propozycję rzucenia się w dół, ale nie mamy na to najmniejszej ochoty. Potem idziemy powyżej wodospadów nad rzekę tuż przed tym ogromnym uskokiem. Już tutaj woda tworzy wiry, załamania, wysepki, spiętrzenia. Widzimy gdzieś na środku kolorowe kwiatki na skrawku ziemi. Naszą uwagę skupiają też kolorowe ptaszki czasem małe jak kolibry. Być może to jest ten typ najmniejszych ptaków. Jesteśmy w tym momencie już po prawie trzech godzinach zwiedzania, bez specjalnego zatrzymywania się zbyt długo na wyznaczonych miejscach widokowych. Wracamy do punktu wyjścia i rozdzielamy się. Wacek jedzie załatwić nam formalności związane z wyjazdem następnego dnia do Botswany, a my z Zigą zaliczamy kolejne dwie trasy. Pierwsza reklamowana jako szczególna gratka dla fotografów, a druga to zejście w dół suchego kanionu. Trzeba zauważyć, że poziom wody ma duże znaczenie dla zwiedzania. Teraz jest pora sucha i poziom wody na rzece się obniżył. Gdy jest najwyższy w porze deszczowej, to  w niektórych miejscach nawet kilkusekundowa obecność naraża na całkowite przemoknięcie. Idziemy trasą dla fotografów. Robię zdjęcia i małe filmiki ogromnego kanionu głębokości może 100 czy więcej metrów. Skały są różnokolorowe, czasem porośnięte drzewami, na dole piargi. Z daleka widać wodospady. Czasem tylko chmury „deszczu”, który swe źródło ma w dole, a nie tak jak normalnie w górze. Widać też z daleka część wodospadu należącą do Zimbabwe (ponoć jeszcze piękniejsza niż ta, którą zwiedzamy). W dole rzeka Zambezi w pierwszym odcinku tuż po „spuszczeniu” wody z góry. Rzeka przed zejściem w dół jest bardzo szeroka, nawet na dwa kilometry, a potem wody spływają dość wąskim, nie wiem może stu- dwustumetrowym  korytem. Spiętrzenie wody, wiry robią nawet na górze ogromne wrażenie.

Potem wracamy i schodzimy w dół kanionu, doliny. Całość trochę mi przypomina – oczywiście w zdecydowanie mniejszej skali – znany ze zdjęć słynny kanion rzeki Colorado w Ameryce. Na dnie kanionu jest duża wilgotność, dobry klimat dla zwierząt i roślinności. Momentami wędrujemy jak w dżungli. Palmy, drzewa z lianami, często bardzo grubymi, czasem już powalone. Na dół prowadzi porządny chodnik w miarę równy. Wacek wcześniej mówił nam, że jak tu był jeszcze kilkanaście lat temu to było niewiele chodników murowanych i zwiedzający ślizgali się szczególnie w miejscach nieustannie nawilżanych tym sztucznym deszczem. Właściwie nie wiem jak napisać: sztuczny czy naturalny? Przecież nazwa „sztuczny” odnosi się do czegoś specjalnie wytworzonego przez człowieka. A tutaj nie ma nic ze sztuczności. Od tysięcy lat źródłem tego czasem chwilowego deszczu (przywiewanego wiatrem) jest naturalnie spadająca woda. Na końcu chodnika (wędrowaliśmy może 15-20 min .) głazy tuż nad rzeką kończą trasę turystyczną. Siadamy i robimy sobie drugie śniadanie. Obserwujemy w czasie może pół godziny odpoczynku tych kilkunastu „straceńców” skaczących z dobrze tu widocznego mostu.  Po chwili zauważamy, że jest już czas na modlitwę Anioł Pański. Takie dość sprawne przejście części zambijskiej Victoria Falls. Zajęło nam 4 godziny.

Przy powrocie kolejna przygoda. Wchodząc zostaję trochę w tyle, bo robię zdjęcia tej unikalnej flory na dnie doliny. W pewnym momencie mija mnie najprawdopodobniej przewodnik zambijski z grupą białych turystów (wcześniej i później oczywiście spotykamy tu przedstawicieli „całego świata”). Po standardowym „Hallo” mówi coś do mnie po angielsku pokazując na intensywnie żółtą torbę z naszym jedzeniem, którą niosę. Mimo słabej znajomości angielskiego domyślam się o co chodzi. Na górze są małpy i kolor mojej torby może spowodować ich zainteresowanie. Przypomniałem sobie opowiadanie Wacka, który w podobnej sytuacji będąc sam został otoczony grupą małp. Poczuł się nieswojo, gdy ich „herszt” zaczął patrzeć mu prosto w oczy. Wacek zachował się przytomnie. Podniósł ręce robiąc się jeszcze większym niż jest w rzeczywistości. To nieco odstraszyło małpy i pozwoliło mu sięgnąć po pobliski duży kij, który mógłby stanowić jeszcze lepszą ochronę. Źródłem zainteresowania małp była oczywiście torba z jedzeniem. Małpa niby nie jest groźna, ale może niebezpiecznie podrapać człowieka. To wszystko błyskawicznie przypomniałem sobie w momencie, gdy zwrócono mi uwagę na „przyciągający” małpy kolor torby. Paręnaście sekund później Ziga (kilkanaście metrów przede mną) daje mi sygnał, że widzi pierwsze małpy. Wcześnie głośno poinformowałem go o ostrzeżeniu Zambijczyka, trochę dumny, że go szybko zrozumiałem. Miałem w ręce moją kurtkę, którą noszę w Zambii zwłaszcza rano i wieczorami, gdy jest zimno. Teraz po wodospadowych „deszczach” nie była mi potrzebna na plecach, bo wędrówka w górę przypomniała mi, że można się tu porządnie spocić w tej ich zimnej porze. Więc szybko zawinąłem torbę w kurtkę i z lekkim dreszczykiem wszedłem w ostatni odcinek podejścia, gdzie rzeczywiście była prawdziwa chmara małp – skaczących po drzewach, biegających. Zaraz po tym wydarzeniu spotkaliśmy Wacka, który czekał na górze. Umówiliśmy się na ławce obok zejścia w dolinę. Niestety. Była zajęta przez małpy. Może tutaj w parku narodowym należącym do Światowego Dziedzictwa Natury ONZ one miały pierwszeństwo. Więc Wacek postanowił zawieźć nas w inne ciekawe miejsce rzeki Zambezi.

To jeszcze niżej niż widzieliśmy na dole  przełom Zambezi tuż za wodospadami. Przypomina to trochę przełom Dunajca, ale skala oczywiście Zambezi jest zdecydowanie większa. Koryto rzeki gdzieś daleko w dole (znów 100-150 m),  jakby przygotowane na zawody kajakarstwa górskiego. Ściany z obu stron niemal pionowo opadają w dół. Powędrowałem sobie wzdłuż grani tego kanionu. Wacek opowiadał nam jak skorzystał kiedyś z kolejnej atrakcji turystycznej i spłynął rzeką tak jak u nas spływa się Dunajcem czy Popradem. Byli jednak w prawdziwych wojskowych pontonach (po 6 osób każdy). Obowiązkowo z kamizelkami ratunkowymi. Ze względu na wodę porozbierani jak do kąpieli. Całe szczęście, że Wacek pomyślał o kremie ochronnym w związku ze słońcem. Inni wychodzili ze spływu dosłownie spaleni od słońca. Była to jak dla niego niezwykła przygoda. Przewodnicy straszyli turystów nieprawdopodobnymi opowiadaniami o możliwościach wywrócenia się pontonu. Każdy uczestnik musiał podpisać zgodę na wypadek utraty zdrowia czy nawet życia. Okazało się – opowiadał nam Wacek – że wprawdzie emocji nie brakowało, ponton kołysał się na wszystkie strony, wznosił i nagle opadał, ale był dość stabilny. Najciekawszy był moment, gdy przez kanion zaczął przelatywać helikopter (to też kolejna atrakcja – widok wodospadów i Zambezi z helikoptera).  Najpierw nie był widoczny, a huk silnika upodabniał się do serii z karabinu maszynowego. Wacek zabawił się w wojnę i „odpowiedział” serią z wiosła, które trzymał w ręku (każdy uczestnik miał wiosło i przed spływem był uczony wraz z innymi na wodzie jak się steruje pontonem). Po chwili przerażenia, inni złapali w lot gest Wacka i obrona pontonu przed helikopterem w pełni się powiodła.

Potem pojechaliśmy – jak to nazywa Wacek – pod tutejszy „Bartek” – potężny, stary baobab do którego wiodą schody i można się przespacerować po rozłożystym drzewie. Oczywiście i tutaj nie brakuje ”pamiątek” w postaci podpisów i dat odwiedzających drzewo. Widzę lata 1996, 2002 i niezrozumiałe podpisy. Drzewo jest odporniejsze na wygłupy „kronikarzy” i te wpisy za parę lat będą już zupełnie zarośnięte, tak jak to widać po starszych już zupełnie niewidocznych. Potem jedziemy do miasta na ewentualną wycieczkę łodzią. Ale okazuje się, że dzisiaj nie ma klientów i na wynajęcie najmniejszej łodzi i popływanie na rzece Zambezi potrzeba czterech osób, a nas jest tylko trzech. Umawiamy się z przewoźnikiem ewentualnie na piątek. Bo jutro – jak Pan Bóg pozwoli – mamy przeżyć małe safari w Botswanie – prawdziwym raju dla zwierząt.

Wracamy do gościnnego domu sióstr ok. 16.00 i jestem naprawdę bardzo zmęczony dzisiejszą wędrówką.