– czyli proboszczowskie zapiski z Zambii
19 lipca 2012
Wczoraj wieczorem mieliśmy jeszcze jedno ciekawe spotkanie. W czasie robienia zakupów w supermarkecie Wacek natknął się na biskupa Livingstone Raymunda. Robił zakupy ponieważ diakon, który jest z nim nie ma prawa jazdy. Wacek mówił nam, że to dla niego święty człowiek. Zanim został biskupem pracował w Mambie, która była także placówką Wacka. Bardzo gorliwie odwiedzał out station troszcząc się o wzrost duchowy swoich wiernych. Pokorny, cichy, bardzo oddany Bogu i Kościołowi. Sytuacja w której go zastaliśmy także świadczy o jego skromności i prostocie nawet na tutejsze warunki.
Celem naszej dzisiejszej wyprawy jest Botswana, jeden z czterech krajów słynnego „czwórstyku” afrykańskiego. Jedziemy tam zwiedzić park narodowy Chobe (czyt. Ciobe), rzeki, dopływu Zambezi. Najpierw jedziemy 60 km do przejścia granicznego. Owo „przejście” jest w takim bałaganie, że rzeczywiście można je przejść bez najmniejszych problemów. Mnóstwo samochodów, dużych ciężarówek (najczęściej z miedzią), ludzi handlujących po obu stronach granicy. Jednak stoimy po odpowiednią pieczątkę w budynku administracyjnym, by potem w czasie kontroli nie narazić się na komplikacje. Po przejściu strony zambijskiej wsiadamy do motorówki i pokonujemy rzekę Chobe. A potem – niestety ponad godzinę czasu – marnujemy czekając w kolejce na pieczątkę w paszporcie po stronie botswańskiej. Okazuje się, że mają nowy system komputerowy i chyba jesteśmy „szczęśliwcami”, na których urzędnicy uczą się go obsługiwać. Mimo słońca jest bardzo zimno, wietrznie. Jedynie stanie w słońcu troszkę nas ogrzewa. Temperatura jest większa jedynie w południe. Jest wtedy przyjemnie ciepło. Tuż po zachodzie słońca robi się zaraz chłodno. Wreszcie jedziemy do pobliskiego biura Kalahari Tours, gdzie mamy zaplanowane dwie atrakcje. Zwiedzanie parku z łodzi płynącej rzeką i – po południu – przejazd samochodem.
Najpierw łódź. Jest duża, z dwoma pokładami. Może zabrać chyba 30-40 osób. Właściwie to taka prostokątna platforma. Wygodna dla turystów, bo można swobodnie się poruszać i robić zdjęcia. Rzeka Chobe tworzy w tym miejscu potężne rozlewiska, szuwary, wysepki na których jest pełno zwierząt, przede wszystkim ptactwa. Tych większych trzeba trochę poszukać. Niektóre jak bawoły są widoczne z daleka. Podpływamy jak można najbliżej tych potężnych zwierząt. Jeden z nich akurat robi sobie kąpiel w błocie. Tarza się w nim, a potem odróżnia się od swoich kolegów czy koleżanek błyszczącą w słońcu sierścią. Podpływamy także blisko krokodyli. Leżą leniwie, a właściwie śpią w słońcu, tuż nad brzegiem rzeki. „To atrapa” stwierdza autorytatywnie Ziga. Tak, tak – potwierdza Wacek -krokodyle tutaj to tylko atrapy. Śmiejemy się potem z tych stwierdzeń i każdego następnego krokodyla określamy mianem „atrapy”. Zwierzęta są całkowicie nieruchome. Widzieliśmy ich kilkanaście w różnym wieku i wielkości od małych metrowych po dwu- trzymetrowe. Zamknięte w swych pancerzach kompletnie nie reagują na hałas silnika naszej łodzi i nas – zachwyconych widokiem zwierząt na wolności. Nigdy oczywiście nie schodzimy na ląd. To zwierzęta są tutaj u siebie, a my jesteśmy ograniczeni łodzią. Widzimy jeszcze stada antylop różnego rodzaju. Największe wrażenie robią oczywiście słonie schodzące do wodopoju jaki stanowi rzeka. Słonie widzimy na lądzie wśród krzewów i zarośli, a także w samej rzece. Z bliska i oddali. Niekiedy całe stada liczące kilkanaście sztuk. Na lądzie stałym
(w przeciwieństwie do wysepek) zatrzymujemy się przy drzewie, gdzie na jednej z gałęzi usiadł orzeł. Podpływamy jak można najbliżej. W pewnym momencie orzeł zrywa się do lotu, a w swoich szponach trzyma dużą, złociście mieniącą się w słońcu rybę. Ten nagły start do lotu budzi zachwyt. Wacek powtarza usłyszaną gdzieś teorię, że współczesne helikoptery wykorzystują tylko 30 % możliwości technicznych, którymi natura (czyli Pan Bóg) obdarzyła ważki. Trudno sobie wyobrazić, jak będę wyglądać loty, gdy ten procent znacząco wzrośnie. Na innym drzewie widzimy wygrzewającego się na jednej z gałęzi dużego jaszczura, a pośród zarośli wiele antylop kudu popularnych w tym parku dużych zwierząt. Nie są zbyt płochliwe i dają się fotografować z bliska. Oczywiście nad rzeką są też hipopotamy. Czasem nieruchomo leżą (atrapy – komentujemy), czasem widać tylko grzbiety, gdy są zanurzone prawie całkowicie w wodzie, czasem tarzają się w błocie. Potężne zwierzęta, roślinożerne. Ale potrafią rozdrażnione zaatakować i startować swoją ofiarę. Ziga zwraca mi uwagę na duże płaty skóry rozciągniętej między nogami a tułowiem. To chyba one sprawiają, że tak duże zwierzę potrafi sprawnie pływać.
Powoli nasze pływanie po rzece dobiega końca wracamy na obiad serwowany w ramach pakietu, który wykupiliśmy. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w kilku punktach. Na końcu po przeciwnej stronie lądu do którego zmierzamy z daleka widzimy różnokolorowe „bawoły”. Okazuje się, że to tylko tutejsze bydło. Bawoły są zawsze czarne.
Po południu wyjeżdżamy samochodem specjalnie przystosowanym do wędrówki przez park. Zabiera 9 osób. Trzy rzędy krzesełek, wygodnych, z oparciem, znajdujących się wyżej niż szoferka i poukładanych stopniami tak, żeby ułatwić wszystkim robienie zdjęć. Wędrujemy tym samochodem jakieś 2,5 godziny po piaszczystych drogach, czasem bardzo nierównych. Momentami – zauważa Wacek – kierowca, a zarazem przewodnik włącza napęd na cztery koła, by pokonać szczególnie trudne odcinki. Powszechną wesołość wzbudza Wacek. Jak tylko jedziemy nakłada na siebie śpiwór całkowicie zanurzając się w nim. Po prostu nie znosi przeciągu, którego nie brakuje na otwartym samochodzie. Jest spośród naszej gromadki najbardziej rozgadany, komentujący różne sprawy (podziwiam jego znakomitą znajomość angielskiego). Rozbawiony kierowca kpi – jak będzie chciał oglądać zwierzęta, skoro jest całkowicie nakryty. Wacek oczywiście, gdy się zatrzymujemy zdejmuje śpiwór. Gdy ruszamy słyszy życzliwe „Good night” („dobranoc”) i nie przejmuje się niczym.
Różnica między Serengeti, a Chore jest w tym, że tutaj zwierzęta są bardzo blisko, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Serengeti – to olbrzymia najczęściej płaszczyzna rzadko porośnięta drzewami, a Chore to małe wzniesienia, zarośla, czasem mały gąszcz (kierowca ostrzega nas przed zaroślami, których nie można wyminąć i na pace trzeba się uchylić).
Najpierw spotykamy żyrafy majestatycznie skubiące zielone liście. Pojedyncze sztuki, czasem kilka razem, małe i duże. Pytamy jaką wysokość może osiągnąć to zwierzę. Nawet do 5 metrów mówi nasz przewodnik. Żyrafy są tak blisko, że można zrobić bardzo dokładne zdjęcie ich głowy. Dowiadujemy się także, że z daleka można rozróżnić samca od samicy owłosieniem na charakterystycznych dla nich różkach na głowie (samiec ma je większe). Potem jedziemy wzdłuż rzeki. Znów różne antylopy od tych najbardziej charakterystycznych z trzema czarnymi wstęgami na pupie, po bardzo ciekawe np. z „mieczami”, dużymi skrzywionymi w formie łuku rogami o 70-80 cm długości. Słonie także w tej części parku wychodzą do wodopoju. Widzimy jak piją wodę, a zarazem potem jak wykorzystują swoje trąby do posypywania się piaskiem. W dalszej części wędrówki w dość gęstych zaroślach jeden ze słoni dosłownie dwa metry od samochodu drapie sobie stopę na pniaku. Widzimy też martwego słonia. Przewodnik twierdzi, że leży tu już prawie pół roku. Nawet hieny nie chcą tej padliny, taka jest twarda, wręcz skamieniała po wysuszeniu. Dowiadujemy się, że przyczyną śmierci słonia może być oczywiście starość, ale także choroba albo wpadnięcie w szał, gdy np. (to dopowiada Wacek) mrówki wejdą słoniowi do wnętrza trąby i nie potrafiąc się ich pozbyć tak szaleje, aż rozbija sobie głowę i ginie. Na szczęście takich szalejących słoni nie spotykamy.
Kierowca na początku wędrówki mówi, żebyśmy byli cicho, by nie spłoszyć jakiegoś „kota” czyli lamparta czy lwa. „Tak jakby silnik samochodu nie robił w ogóle hałasu” komentuje po polsku kpiąco Wacek. Widzimy też wiele małp pawianów („babuny” jak tu wołają) bardzo podobnych do tych, które oglądaliśmy przy wodospadach Wiktorii, choć nieco mniejszych. Także małe zwinne mangusty śmigające po drodze i między drzewami podobne do łasiczek. Czasem na brzegu rzeki widzimy jednocześnie kilka rodzajów zwierząt –np. słonie, bawoły i hipopotamy. Tak dużo jest tu zwierząt. Samych słoni jest w parku ok. 60 tysięcy – informuje przewodnik, a w całej Botswanie 120 tys. Okazuje się, że to wielkie bogactwo tego kraju i całej Afryki. Wielu turystów przyjeżdża właśnie po to, by zwiedzać parki narodowe i oglądać zwierzęta.
Jadąc z powrotem wzdłuż brzegu rzeki z perspektywy dość dużego pagórka oglądamy z zachwytem wspaniały krajobraz – ląd poprzecinany rzeką i różnego rodzaju skupiska zwierząt. Wszystko w blaskach powoli zniżającego się słońca (jest godz. 16.30 – zachód ok. 18.00). Przepiękny widok. Proszę kierowcy, aby się zatrzymał (robi to zresztą cały czas, gdy tylko ktoś z jego pasażerów o to prosi, nawet, gdyby innych to nie interesowało).
Jadąc z powrotem do Livingstone odczuwam ogromne zmęczenie. W Polsce gdybym
3 godziny popływał statkiem po spokojnej rzece i ponad dwie godziny pojeździł samochodem nawet po takich wertepach jak tutaj z pewnością nie byłbym tak zmęczony. Potem w nocy śpimy po 8-9 godzin nawet i to bardzo dobrze, mocno, tym bardziej, że pokoje są nieogrzewane i jest w nich najwyżej 16-17 stopni (na zewnątrz jeszcze mniej). Dla Afrykańczyków to rzeczywiście zima. Klimat tutaj wymusza inny rytm życia i dnia. Bez sjesty, odpoczynku w południe człowiek już o 17.00 czy 18.00 czuje się nawet bardziej zmęczony niż u nas o 22.00.