– czyli proboszczowskie zapiski z Zambii

20 lipca 2012

Dzisiaj nareszcie możemy trochę dłużej pospać (wczoraj byliśmy umówieni z pośrednikiem wyjazdu do Botswany na 7.15, a  przedwczoraj razem z Wackiem koncelebrowaliśmy Mszę dla sióstr o 6.30). Dziś Msza  o 8.15. Potem śniadanie przy którym wywiązała się ostra dyskusja na tematy duszpasterskie, sposobu obecności Kościoła w mediach i w świecie, podejścia do konkretnych sytuacji duszpasterskich w związku ze słabą i powierzchowną wiarą itd. My Polacy – stwierdził Wacek – generalnie nie potrafimy słuchać spokojnie odmiennego zdania. Od razu czujemy się zaatakowani i bronimy naszych światopoglądowych szańców jakby chodziło o nasze być albo nie być. Misjonarz fideidonista z diecezji częstochowskiej ks. Jan Kubisa, który pracował z Wackiem wiele lat w Namalundu po zakończeniu pracy misyjnej wybrał Stany Zjednoczone jako miejsce pracy duszpasterskiej właśnie z tego powodu. W Polsce – stwierdził – czułby się źle, gdy wszyscy ze wszystkimi walczą, gdzie wszystko jest białe albo czarne, gdzie nie ma odcieni szarości, a przede wszystkim spokoju by do końca wysłuchać nawet największego przeciwnika, a nie od razu posyłać go do piekła. Sami po sobie widzieliśmy – nie tylko tego ranka – że to jest prawda.

Dzisiaj celem naszej wyprawy było lotnisko czy lądowisko dla helikopterów. Jedną z wielu atrakcji Livingstone jest przelot helikopterem nad wodospadami Wiktorii. Trwa tylko 15 minut (można zamówić sobie za podwójną cenę 30 minutowy przelot – wtedy leci się też kanionem Zambezi). Dostarcza za to niezapomnianych wrażeń. Chętnym do przelotu jestem tylko ja. Ziga woli podziwiać wodospady stąpając twardo po ziemi. Jedziemy na lądowisko. Nawet w takim miejscu widać mentalność Zambijczyków. Jest godzina 11.00. Wacek pyta się o cenę i godzinę przelotu. Okazuje się, że czekają na grupę, która była umówiona na 10.30 i następny wolny termin jest na godz.15 po południu. Jedziemy do konkurencji (pokazują nam nawet drogę), ale tam wszystko jest dziś zamknięte ze względu na konieczny dzień przerwy dla przeglądu maszyn. Więc wracamy (5 min. samochodem). Okazuje się, że mogę wsiąść do helikoptera już na godzinę 12.00. Kupujemy bilet. Adrenalina mi wzrasta, ale Wacek mnie od razu uspokaja. To jest Afryka i nawet w tym przedsiębiorstwie usługowym nie ma pośpiechu. Ostatecznie wylatuję ok. 13.00. Z wiadomych powodów nie miałem nawet  myśli by spojrzeć na zegarek. Lecę helikopterem pierwszy raz w życiu. Pilotem małej maszyny jest biały człowiek najpewniej także Zambijczyk. Są tylko trzy miejsca w helikopterze. Wraz ze mną leci para białych. Ponieważ wcześniej Wacek dał się poznać obsłudze, któryś z naziemnych stewardów pyta jakie chcę mieć miejsce. Odpowiadam, że przy pilocie. I tam też siadam. Zapięcie pasów (takie jak w samochodzie). Nałożenie dużych słuchawek. Pełnią dwie role. Nie słychać kuku silnika, za to słychać komentarz pilota oczywiście po angielsku. Słyszę, a często domyślam się, że opowiada rzeczy znane mi wcześniej. W tym kokpicie jest bardzo ciasno, ale nogi można trochę wyciągnąć. I wreszcie startujemy. Samo wsiadanie i wyżej opisane czynności zajmują chyba pół minuty.

Sam lot trwał niecałe 15 min. Start i lądowanie nie mają nic wspólnego z startem czy lądowaniem samolotu. Gdyby zamknąć oczy to człowiek nie zauważyłby, że jest już w powietrzu. Bardzo szybko znaleźliśmy się nad wodospadami Wiktorii. Czuć było w powietrzu nieco turbulencji, ale w samolotach są większe. Ciekawy był moment, gdy helikopter się przechylał. Ja też się przechyliłem mimowolnie, tak że pilot musiał mnie delikatnie odepchnąć, abym nie przeszkodził mu w sterowaniu maszyną. Zrobiliśmy dwie rundy wokół samych wodospadów, potem przelecieliśmy nad wspaniałym przełomem Zambezi poniżej wodospadów. Na końcu oglądaliśmy ogromne rozlewisko Zambezi tuż przed wodospadami. Liczne wyspy, wysepki, małe kaskady. Wreszcie zobaczyliśmy z góry trochę pobliskiego parku narodowego. Można było zauważyć słonie, bawoły i żyrafy. Ale największe atrakcja przelotu to oczywiście wodospady. Pisze się w liczbie mnogiej, gdyż – jak było to widać z góry – to całe pasmo, szereg wodospadów. W porze deszczowej stanowią na przestrzeni ok. 2 km prawie jeden ciąg spadającej wody. W porze suchej  ogromny stopień  jest zajęty  najwyżej w 5 %, a nawet mniej stanu z pory deszczowej.  Uświadomiła mi to pocztówka kupiona po południu przy tutejszym muzeum. Jesteśmy na szczęście w okresie gdy przez wodospady przelewa się jeszcze duża ilość wody. Wodospady widać z daleka. Nad nimi unosi się chmura drobniutkich kropelek wody. A największe wrażenie na mnie zrobiły wędrujące tęcze. Jak lecieliśmy wzdłuż wodospadów to dosłownie tęcza przesuwała się dość szybko wraz z naszym przelotem. Wydaje mi się, ze jest to związane z szybkością helikoptera. Względem ziemi przesuwamy się wolno, ale jest to złudzenie. Helikopter pędzi przecież z dużą prędkością (nie wiem może dwustu czy więcej kilometrów na godzinę) stąd zjawisko przesuwających się tęczy. Niezwykle malownicze są też przełomy rzeki. Jak je nazywam –  kaniony. Rzeka poniżej wodospadów biegnie charakterystycznym zygzakiem. Tam też jest – wewnątrz kanionu – przelot w przypadku wykupienia dłuższej trasy. Tam też jest możliwość przepłynięcia rzeki pontonem, ale to jest całodzienna sprawa i nie mamy na nią czasu. Widzimy także w kanionie elektrownię wodną (trzecią co do wielkości w Zambii) zwłaszcza miejsce wypuszczania wody, które oddała już swą moc turbinom.

Widać też bardzo wyraźnie, że zdecydowanie większa część wodospadów należy do Zimbabwe. Może nawet trzy czwarte. Widać też miejsca, które odwiedziliśmy po stronie zambijskiej, a nawet kamienie na których odpoczywaliśmy z Zigą po zejściu do doliny rzeki blisko mostu granicznego.

Cały czas podróży od startu do lądowania sfilmowałem moim aparatem fotograficznym. Film wypadł chyba dość dobrze. Czasem tylko przy pewnym ustawieniu helikoptera względem słońca pojawiały się pewne prześwietlenia. Nieuniknione, gdy robi się zdjęcia i filmy przez szybę. Kabina w helikopterze jest w większości oszklona.  W ten oczywisty sposób przystosowana do robienia zdjęć. Potem gdy siedzieliśmy w restauracji czekając na brimę (tutejsza ryba) Ziga z Wackiem  mogli  zobaczyć mój film. Wacek leciał już tym helikopterem  pięć lat temu z kolegami z naszego rocznika.

Po obiedzie, który zjedliśmy po raz pierwszy i jedyny w czasie naszej podróży w restauracji (nie licząc wczorajszego obiadu wykupionego wraz z biletem do parku narodowego w Chobe) zwiedziliśmy wraz z Zigą tutejsze muzeum. Nie jest to duża placówka, ale dość ciekawa. Jest część archeologiczna. To przecież także na terenie dzisiejszej Zambii są miejsca archeologiczne, gdzie odkryto praczłowieka czyli znany  nam z antropologii (przynajmniej z nazwy) australopitecus africanus, homo erectus, neandertalczyk itp. Inną część muzeum stanowią próby odtworzenia życia współczesnych i historycznych mieszkańców Zambii. Jest częściowo odtworzona wioska i miasto (m. in. z volkswagenem „garbusem”). Potem jest część ze zwierzętami oczywiście wypchanymi w oryginalnej wielkości. Nie ma tylko tych największych – słoni, żyraf, bawołów, hipopotamów. Potem przeszliśmy przez część historyczną pokazującą drogę do wolności i niepodległości kraju. Wreszcie zobaczyliśmy też dużą salę poświęconą Livingstonowi. Widocznie współcześni Zambijczycy wiele mu zawdzięczają skoro pozbierano w muzeum w mieście noszącym jego nazwisko wiele pamiątek łącznie z listami, które pisał ze swych podróży do różnych osób.

Nie przeszkadza im to, że był Anglikiem związanym z czasami kolonialnymi.

Wreszcie zmęczeni, choć nic przecież wielkiego nie zrobiliśmy, docieramy na nasz nocleg do sióstr Zgromadzenia Krzyża Świętego. Z naszego punktu widzenia tzn. polskiego można by powiedzieć, że wręcz leniuchowaliśmy. Wacek zresztą stale nam przypomina, że jesteśmy na wakacjach, na naszych urlopach. On już dwa razy skorzystał z możliwości roku szabasowego. Dyrektorium o posłudze i życiu kapłanów Stolicy Apostolskiej przewiduje taką możliwość. Kapłan może na rok wziąć urlop, by w pełni odpocząć od swej specyficznej pracy. Nazwa pochodzi  z Pisma św. Starego Testamentu, który mówi o roku siódmym jako roku małego jubileuszu, przerwy w obsiewaniu ziemi, zwróceniu długów itd. Kapłan poświęca się w tym czasie studiom, rekolekcjom, podratowaniu zdrowia itd. Wg własnego uznania. Potem może wrócić na poprzednie stanowisko. U nas w Polsce ten przywilej mają (jeszcze) nauczyciele po 10 latach pracy. Te zawody widać mają wiele wspólnego. W Kościele polskim ten rodzaj urlopu jest bardzo rzadko wykorzystywany.

Wacek jest kopalnią różnych ciekawych anegdot. Z tym urlopem też mu się przypomniała jedna. Gdy chciał wyjechać do Stanów Zjednoczonych w ramach roku szabasowego przyjechał do ambasady amerykańskiej do Lusaki, by prosić o wizę. Rozmowa z urzędnikiem: „Po co pan chce jechać do Ameryki?” – pyta urzędnik. „Po to, żeby zwiedzić i pooglądać wasz piękny kraj. Ale ja tam nie muszę być. Krzywdy mi pan nie zrobi, jeśli nie da tej wizy. Mam rok urlopu i chcę go, ale nie muszę wykorzystać, by odwiedzić wasz kraj” – odpowiada Wacek w swoim stylu. „A cóż to za zawód, gdzie dają rok urlopu?”. „Jestem księdzem i takie mam prawo” – kwituje zdziwienie urzędnika Wacek. Dostał bardzo tanio (zaledwie 30 dolarów) wizę i to od razu na 10 lat. Ależ ma siłę przebicia ten synek z Połomii (pod Jastrzębiem)!!!. Wali czasem prosto z mostu. Jest szczery do bólu. Ale też niemożliwe staje się u niego możliwym. Zawsze się targuje. Jakąś pamiątkę, którą handlarz chciał sprzedać za 70 tys. kwacha (czyt. kłacia) on kupuje za 10 tys. (odpowiednio z 14 dolarów na dwa dolary). Tylko w negocjacji ceny biletu na helikopter się nie powiodło, ale sprzedający nie wyśmiał targującego się Wacka. Tłumaczył tylko, że nie ma szefa, który jest władny obniżyć cenę.

Wieczorem siedzimy  sobie wspólnie przy kolacji i długo po niej i Wacek snuje opowieści. Dziś jest o słoniach. Bo ze słoniami w Afryce jest ciągły problem. Kiedyś kłusownicy tak mocno przetrzebili stada słoni dla zdobycia bezcennej kości słoniowej, że obawiano się, iż zwierzęta wyginą. Rozpoczęto walkę z kłusownikami. Na terenach parków narodowych toczyły się regularne wojny strażników z kłusownikami. Nie potrafiono zaradzić kłusownictwu więc wezwano na pomoc wojsko. Do czasu, gdy jakiś oddział pijanych żołnierzy otworzył regularny ogień kładąc pokotem kilkadziesiąt słoni. Kiedy wreszcie jako tako opanowano kłusownictwo pozostał problem kości słoniowej zarekwirowanej w czasie prób przemytu. Próbowano ją spalić. Ktoś wpadł na pomysł, by ją z zyskiem sprzedać i – jakże słusznie  –   wesprzeć szpitalnictwo w Zambii i wzmocnić straż parków narodowych. Nagle na rynku pojawiła się ogromna ilość kości słoniowej mniej więcej pięć razy tyle ile sprzedano. A każdy właściciel zapewniał, że jego kość to jest ta z oficjalnej sprzedaży rządowej. Dziś jest problem z wielką liczbą słoni (patrz dane z Botswany z wczorajszej relacji). Problem jest taki,  że zdominował nawet jedno ze spotkań dekanatu w którym pracuje Wacek. Niektóre misje sąsiadują z parkami lub są wręcz na ich terenie np. pierwsza placówka Wacka Ithezi-thezi. Księża bardzo poważnie dyskutowali jak bronić się przed słoniami. Bo słoń nie widzi do przodu tylko bokiem i to jeszcze „jak przez sztachety” mówi Wacek. Może zagrozić budynkom mieszkalnym. Na poważnym spotkaniu duszpasterskim padały różne propozycje jak bronić się przed słoniami, które gdy poczują żywność są w stanie rozwalić cały budynek mieszkalny.  Można rozpalać ogień – ale jak długo można palić ogień wokół probostwa?  Inna propozycja –  nie siać nic wokół probostw co mogłoby zwabić słonie. Jeszcze inna propozycja dotyczyła przechowywania żywności, która może zwabić słonie. Nie trzymać jej w mieszkaniu, ale w osobnych chatkach, komórkach budowanych poza probostwem. Czwarta propozycja to sadło lwa – obsmarować nim teren wokół probostwa. Słoń wtedy nie podejdzie. Wacek mówi, że trochę niekulturalnie czytał wtedy książkę, ale jednym uchem słuchał poważnych rozmów w czasie spotkania dekanalnego księży. W Namalundu nie ma słoni, więc ten problem mało go dotyczył.  Póki co ozdobę głównej sali parlamentu zambijskiego stanowią dwa duże kły słonia. Każdy poseł przemawiający w parlamencie jest na ich tle.  Nikt nie jest w stanie powiedzieć czy legalnie zostały zakupione czy z przemytu?