– czyli proboszczowskie zapiski z Zambii
11-12 lipca 2012
(źródło grafiki: http://pl.wikipedia.org/wiki/Zambia)
Mimo, iż propozycja wyjazdu do Zambii na jubileusz 25-lecia kapłaństwa naszego kolegi rocznikowego ks. Wacka Stencla była skierowana do wszystkich kolegów z rocznika święceń 1987, ostatecznie lecimy we dwóch. Nasz niezmordowany duktor (czyli odpowiedzialny za organizację wspólnych rekolekcji, wyjazdów i spotkań rocznikowych) ks. Zygmunt Klim oraz ja. Ziga duktoruje nam już od 25 lat i zawsze wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Wszyscy wiedzą gdzie, kiedy i na jakich warunkach się spotykamy, wyjeżdżamy itp. Poza tym jest zapalonym obieżyświatem. Jedynym kontynentem na którym jeszcze nie był to Antarktyda. Ziga zorganizował nasz przelot do Zambii. Startujemy z Pyrzowic przez Monachium, Johannesburg do Lusaki stolicy Zambii, gdzie na nas będzie czekał ks. Wacek. Pierwsza niespodzianka już w Pyrzowicach. Okazuje się, że mój kolega mam 5 kilogramów nadbagażu. To może kosztować 150 euro plus 70 zł opłaty manipulacyjnej. Okazuje się, że Ziga i z tym problemem sobie poradził. Część cukierków dla dzieci w Zambii („Nie możemy odbierać przyjemności dzieciom w Afryce” stwierdził mój kolega) przepakowaliśmy do naszych podręcznych bagaży, a hermetycznie zamknięta szynka trafiła do kieszeni kurtki Zigi. Wzbudziła trochę zainteresowania w czasie kontroli na lotnisku w Johannesburgu, ale zaakceptowano ją jako wyposażenie kieszeni kurtki. Lwią część naszego bagażu stanowią dary dla ks. Wacka – krówki, czekolady gorzkie i kabanosy. Wszystko to bardzo lubi, a w Zambii tego nie kupi. Ziga pomyślał nawet o wydrukowaniu 1000 obrazków jubileuszowych dla Wacka z nadrukiem specjalnie dla niego.
Trochę się niepokoimy. W Monachium mamy tylko godzinę czasu na załatwienie formalności, by znaleźć odpowiednią bramkę i wejść na pokład samolotu do Johannesburga. W Katowicach otrzymujemy bilet tylko do Monachium. Na lotnisku w stolicy Bawarii okazuje się, że po pokonaniu ok. 3 km pieszo docieramy do bramki H2, otrzymujemy bilet i od razu wsiadamy do dużego Airbusa 340 (250 miejsc na pokładzie). Czeka nas 10 godzin lotu i pokonanie 8,5 tys. km. Nocny przelot mija bez problemów. Każdy pasażer otrzymuje mały koc i poduszkę i można się „wyspać” w czasie lotu. Kolację otrzymujemy ok. północy, śniadanie o 7. W przerwie między kolejnymi „drzemkami” obserwuję niebo. Szczęśliwym trafem mam miejsce tuż przy oknie. Gwiazdy na wysokości 10 km świecą jakby jaśniej. Nagle gdzieś pod nami podejrzane błyski. Okazuje się, że to burza z piorunami. Jedyna okazja żeby na błyskawice popatrzeć z góry, a nie tak jak na ziemi z dołu. Bajeczny jest wschód słońca. Najpierw w ciemnościach widać poranną zorzę – smugę światła, a potem nagle w ciemnościach nocy ukazuje się płonąca czerwienią szczelina, potem dwie. Na ich tle chmury tworzą fantastyczne kształty. Wreszcie całe słońce dosłownie strzela w nas swoim mocnym światłem. Tuż przed tą chwilą stewardesy zamykają okna by nie budzić jeszcze śpiących pasażerów. Jest wręcz niemożliwością popatrzeć na słońce w momencie wschodu. Zresztą później tak samo. Na tej wysokości powietrze jest tak rozrzedzone, że wszystko widać intensywniej. Słońce wschodzi ok. 6.30, później niż u nas. Jesteśmy blisko równika i przez cały rok noce i dnie są prawie tak samo długie.
Ciekawy jest obraz Johannesburga z wysokości 10 km. Okazuje się, że już z tej wysokości widać, że w Republice Południowej Afryki obowiązuje lewostronny ruch na autostradach i drogach. Niebo nad samym miastem jest czyste, ale jeszcze trochę w porannej mgiełce (lądujemy o 9 rano). Wyraźnie widać regularne, nisko zabudowane osiedla, duże zakłady przemysłowe i hale supermarketów. Moją uwagę skupiają duże, równomierne kręgi na polach. Jest ich dość sporo, więc raczej nie lądowiska dla helikopterów. Przypuszczalnie pola, jakieś uprawy (z rozmowy późniejszej z Wackiem okazuje się, że tak są budowane systemy nawadniające pola, kręcące się wokół własnej osi – stąd ten kształt). Kiedy zniżamy lot zauważam boiska sportowe, ale zamiast bramek piłkarskich wysokie tyczki. A więc boiska rugby lub futbolu amerykańskiego. Ziemia jest spalona – brązowa i czerwona. Na autostradach można zauważyć korki, ale tylko w jedną stronę. Pokazują, gdzie w tym mieście dojeżdża się do pracy.
Samo lotnisko robi ogromne wrażenie. Ze względu na położenie na południowym cyplu Afryki jest portem tranzytowym dosłownie na cały świat. Różnokolorowy i różnojęzyczny tłum przewija się przez olbrzymie hale. Zauważam kilka pasów startowych. Nasze Pyrzowice wyglądają przy tym molochu jak mały piesek wobec słonia. Po przejściu, a jakże, znów kilku kilometrów z podręcznym bagażem stoimy przy bramce A23. Moją uwagę skupiają trzy muzułmanki całkowicie od stóp do głów zakryte – oczywiście na czarno. Tylko bardzo niewielka przestrzeń na oczy pozwala im poruszać się. Można się dziwić, myśląc europejskimi kategoriami narzekać na dyskryminację kobiet, ale można też podziwiać wierność religijnej i kulturowej tradycji. Jakie oburzenie ostatnio wywołał wyrok sądu w Niemczech zakazujący obrzezania małych chłopców w imię poszanowania wolności religijnej. Nie tylko ze strony Żydów czy muzułmanów, ale także katolickich biskupów. Można niedługo zabroni się nam chrzcić niemowlęta, by nie decydować o ich przynależności religijnej?
Na lotnisku w Lusace stolicy Zambii czeka na nas bardzo uradowany Wacek. Lotnisko o wiele mniejsze niż to w Johannesburgu. Po wyjściu z autobusu wita nas tutejszy zespół zespół ludowy z instrumentami, tańcem i śpiewem. Po załatwieniu formalności (m.in. podwójna wiza umożliwiająca także wjazd do sąsiedniej Botswany) doświadczamy Afryki pełną gębą. Jeden z nas musi jechać na pace, ponieważ przy kierowcy jest tylko jedno miejsce. Kilka stanowisk tutejszej policji drogowej (którą mijamy bardzo powoli) zupełnie nie reaguje na tę sytuację. Na początku jedziemy do domu księży fideidonistów (księża diecezjalni pracujący na misjach) w Lusace. Każdy z nich w Zambii może się tu zatrzymać na nocleg jeśli jest taka potrzeba. Wjeżdżając na podwórko spotykamy księdza Zenona Boneckiego z naszej archidiecezji. Towarzyszy mu Karolina, która przybyła tu na trzymiesięczny pobyt w ramach wolontariatu misyjnego. Potem odwiedzamy siostry boromeuszki z Polski, które w Lusace prowadzą szkołę podstawową. Spotykamy s. Magdalenę ze Świętochłowic i s. Sarę z Łańcuta. Siostry częstuję nas ciastkami, które przypadają nam bardzo do gustu. My odwdzięczamy się cukierkami dla dzieci i „kieszonkową” szynką, która sprawia siostrom wiele radości.
Potem jedziemy do parafii Wacka i ks. Grzegorza Kaputa, gdzie młodszy – ks. Grzegorz – jest proboszczem. Ks. Wacek po 17 latach na misjach (w 2009 roku) wyczuł, że Grzesiu aż tryska pomysłami, kreatywnością. Więc oddał mu przewodnictwo wspólnoty. Imponujące podejście!
Po dwóch godzinach jazdy dojeżdżamy do Namalundu Gorge (czyt. Gorć). W zaokrągleniu jest tu 1000 katolików rozsianych także po 7 out station (zewnętrzne stacje duszpasterskie). Kościół w Namalundu robi na mnie ogromne wrażenie. Niezwykle solidna budowa, z dwoma wieżami, z dzwonami, nowoczesnym oświetleniem, marmurową posadzką (to tutejszy materiał). Wnętrze przestronne, z porządnymi ławkami, pancernym tabernakulum, kamiennym ołtarzem. Kościół jest pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego. Jest też duży obraz Matki Bożej Częstochowskiej przywieziony przez ks. arcybiskupa Stanisława Nowaka, który odwiedził swego kapłana. Poprzedni proboszcz ks. Jan Kubisa pochodzi z archidiecezji częstochowskiej.