MISJA AFRYKA – 15

– czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii

26 stycznia 2011 (środa)

Ostatni dzień

W środę 26.01 ostatni dzień poznawania Afryki. Rano jedziemy z ks. Arkiem i jego ojcem najpierw do boma głównego katechisty jednego z outstation. Boma to kilka okrągłych chałup masajskich, w których właściciel ma swoje żony i dzieci i najbliższych krewnych. Centrum bomy stanowi zagroda dla krów i kóz – okrągły plac ogrodzony kijami i zaroślami. Zwierzęta małe i słabe nocują w domu z ludźmi. Te okrągłe domki Masajów są średnicy może czterech metrów, a ścianki wewnątrz przedzielone są na kilka „pokoi”: łóżko dla męża, dla żony i dzieci, małe palenisko, zagroda dla  zwierząt. Do takiego boma jechaliśmy może ponad godzinę. Po drodze pełnej wyrw wertepów, gdzie drogi po porze deszczowej czasem znikają i pojawiają się nowe,  mijamy stado antylop, które pobudzone klaksonem przez ks. Arka uciekają swoimi długimi nawet na siedem metrów susami. Mijamy także kilka strusi  oraz stado małych małp. W samochodzie ks. Arek opowiada o wojownikach masajskich, którzy ostatnio upolowali lwa. Masajowie żyją w zgodzie z naturą i nie polują dla mięsa. Zresztą nie jedzą dziczyzny zasadniczo, choć – pyta retorycznie ks. Arek – skąd wiedzą, że mięso żyraf jest słodkie. Na lwa zapolują dopiero wtedy, gdy zaatakuje ich stado. Wybierają się na polowanie tylko wojownicy. Jest ich kilkunastu lub kilkudziesięciu. Dzidami zabijają zwierzę. Tylko dwóch pierwszych, którzy zadali ciosy dzidą może mówić o sobie, że to oni upolowali lwa. Zabierają z niego tylko ogon i jedna łapę, resztę zostawiają hienom.

Masajowie do których przybyliśmy – mężczyźni i kobiety –  byli bardzo życzliwi, zadowoleni, że tylu białych ich odwiedziło. Witają się przez podanie dłoni wszyscy z wszystkimi, a dzieci pochylają  głowy, aby je dotknąć. Takie odwiedziny muszą w ich tradycji być połączone z ucztą. Siadamy pod rozłożystym drzewem. Jest mały stolik. Jesteśmy częstowani najpierw herbatą z mlekiem, a potem kobiety przynoszą garnek z ziemniakami i mięsem kozim, a dla nich duże porcje ryżu z nielicznymi kawałkami mięsa. Trzeba skosztować. Smakowało nawet dobrze. Robimy sobie zdjęcia. Bardzo lubią pozować. Dzieci w aparatach cyfrowych spoglądają na zdjęcia i śmieją się ze swoich kolegów i koleżanek. Nie zauważają siebie. Po prostu bardzo rzadko widzą swoje wizerunki. Po uczcie siadamy wraz ze starszyzną wioski do samochodu i jedziemy do przedszkola i szkoły podstawowej (1 i 2 klasa). Dzieci widząc nas z daleka śpiewają „Karibuni, karibuni”  („witamy, witamy”). Klaszczą przy tym radośnie pod kierunkiem wychowawców. Przedszkole i szkoła zostały wybudowane z ich inicjatywy, żeby dzieci  najmłodsze nie musiały chodzić do szkoły 8-10 km, tylko 4-5 km. Pomógł życzliwy misjom ojciec ks. Arka pan Stanisław. Teraz chcą mu podziękować. Dla nas przyniesiono kilka ławek ze szkoły, abyśmy usiedli. Inni stoją, dzieci siedzą spokojnie w cieniu wielkiego drzewa. Następują przemówienia głównego katechisty, tutejszego „sołtysa” wsi, a także najstarszej kobiety. Lubują się w tych uprzejmościach, przywitaniach, podziękowaniach. My także krótko przemawiamy. Klaszczą, cieszą się z naszej wizyty, choć ja z Jolą i Renią, nic wielkiego dla nich nie zrobiliśmy. Na końcu przynoszą do wyboru napoje gazowane, a potem wręczają prezenty. Pan Stanisław otrzymuje ozdobną chustę i komplet ozdób wokół szyi dla żony, ks. Arek „buławę”, a my po pięknym krzyżyku ozdobionym w stylu masajskim. Prezenty są wręczane przy śpiewie. Podobnie jak na weselu w Puni wręczający prezent idzie powoli w rytmie tańca do tego, którego chce obdarować. Potem idziemy za dziećmi zobaczyć ich piękną szkołę bez drzwi i okien (nie są tu potrzebne) za to z porządnymi drewnianymi ławkami i tablicą. Dzieci mają nieliczne zeszyty. Na nasz widok zrywają się na baczność i coś wykrzykują na powitanie podnosząc wyprostowana dłoń do czoła. Potem ks. Arek i Jola trochę ich sprawdzają, a dzieci chórem powtarzają literki i cyferki.

Dalej jedziemy do nowego kościoła w Lemoti. Jak głosi tablica przy wejściu całkowicie ufundowanego przez państwa Stanisława i Janinę Nowaków. Porządny, murowany, wyłożony kafelkami, z piękną masajską drogą krzyżową, drewnianymi ławkami, na których schnie jeszcze farba, a w prezbiterium obraz Chrystusa przemienionego przywieziony ze Starego Sącza. Cały kościół w formie rotundy, tak jak wyglądają domki masajskie. W zakrystii znów uczta: napoje plus kozina o charakterystycznym smaku. Po południu wracamy na misję. Uczestniczymy we Mszy o 16.30 razem z dziećmi ze szkoły kilkoma kobietami i mężczyznami, a potem po odpoczynku zwiedzamy pobliski krater wygasłego wulkanu o średnicy chyba nawet kilometra i głębokości 200-300 m. Robi na nas ogromne wrażenie. Jest świętym miejscem Masajów zwanym „dziurą, okiem lub studnią Boga”. Po drodze widzimy święte drzewo Masajów tutejszych. Pień ma jakby kształt pępowiny. Dlatego modlą się tutaj Masajowie o dzieci i o deszcz. Cały czas towarzyszy nam sympatyczna gromadka dzieci, które chcą się tulić, być trzymane za ręce. Niewiele ich rozumiemy, bo nie potrafią w suahili, ale do zabawy nie trzeba znajomości języka. Jutro jeszcze podróż do Arushy na autobus do Nairobi, a wieczorem odlot via Amsterdam do Warszawy.

Nie jestem w stanie w tym momencie objąć i podsumować moich wrażeń. Uczynię to po powrocie do domu. Jak stwierdził ks. Arek Afryka zmienia człowieka i nigdy już nie pozostanie ten sam po doświadczeniu życia, ludzi, ich wiary na Czarnym Kontynencie. Bardzo chciałbym, żeby miał rację.

(źródło zdjęcia: www.digart.pl/praca/2055749)

MISJA AFRYKA – 14

– czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii

25 stycznia 2011 (wtorek)

Moita Bwawani  i okolice

Podróż samolotem z Zanzibaru do Arushy (ponad 1 godzinę lotu) była bardzo spokojna. Trochę z obawami patrzyliśmy na samolocik z 20 miejscami do siedzenia, gdzie było w sumie 4 pasażerów (wliczając nas). Ale okazało się, że ta malutka maszyna sprawniej i pewniej śmigała w powietrzu niż niejeden kolos. W czasie lotu spoglądaliśmy na dwa duże szczyty w okolicy Arushy Mount Meru( 4566 m) oraz słynny Kilimandżaro (5895  m). I jeden, i drugi były spowite chmurami i dopiero wieczorem już na misji ks. Arek zawołał nas zaznaczając, że to może być jedyny czas przed zachodem słońca kiedy „dach Afryki” ukazuje  się w pełnej krasie w odległości ponad 150 km od nas. Jeszcze sto lat temu Kilimandżaro to był czynny wulkan. Dziś mekka turystów, których bardzo często uczy pokory. Zaledwie 50 % chcących zdobyć szczyt rzeczywiście go zdobywa. Wielu reaguje na brak powietrza i niskie ciśnienie w sposób nieprzewidywalny. Ktoś zdobył np. szczyt, ma z tego faktu zdjęcia, a kompletnie nie pamięta, że tam był. Ludzie mdleją, dotykają ich krwotoki. Przewodnicy podciągają zniechęconych hasłem „za 5 min. odpoczniemy”, które powtarzane nieustannie zwodzi zmęczonych. Wyprawa może trwać 5 lub 6 dni od podnóża góry. Większa ilość dni przewiduje aklimatyzację. Wchodzi się np. na 4500 m, a potem schodzi niżej na jeden dzień by dostosować organizm do tej wysokości. Wejście jest bardzo drogie – ok. 1500 dolarów. U szczytu jest lodowiec widoczny, gdy góra odsłania swe oblicze.  Na szczycie jest bardzo zimno i idzie się po zmrożonym śniegu. Ale okolica żyje z tej góry, mimo, że co roku giną tutaj ludzie.

ks. Arkadiusz NOWAK - za www.sma.pl

Do samej misji z lotniska odwiózł nas ks. John – Irlandczyk, który pracuje z ks. Arkadiuszem Nowakiem. Po drodze jadąc przez Arushę (duże 1,5 milionowe miasto) wstąpiliśmy do parafii prowadzonej przez polskich pallotynów. John bardzo chwalił polskich księży. Pracują w dzielnicy nędzy. Przy parafii jest bardzo dobra szkoła. Te dzielnicę nędzy mogliśmy zobaczyć z okien samochodu, który jechał do parafii przez nieprawdopodobne wertepy w środku miasta. Wokół nędzne lepianki, budki, sklepiki, punkty usługowe wszelkiego rodzaju. O samochód Johna niemal ocierali się ludzie, dzieci wracające ze szkoły, przechodnie.  Niemniej ciekawa droga czekała nas po wyjeździe z miasta. Kiedy opisywałem park w Serengeti myślałem, że to już wszystko czym może zaskoczyć mnie Tanzania, gdy chodzi o stan dróg. Nic bardziej błędnego. Jeszcze główna droga na południe z Arushy była w miarę ubita, choć bardzo nierówna (jak po „waszbrecie”). Natomiast, gdy zjechaliśmy na boczną prowadzącą do Moite Bwawani  przeżyłem mały szok. Jak mocne musza być te jeepy, żeby wytrzymać takie dziury, głębokie koleiny, kilkudziesięciocentymetrowe  skały na środku drogi itd. Ks. Arek uświadomił nas potem, że ta droga w czasie dreszczów (są tutaj dwie pory deszczowe listopad-grudzień i marzec-maj) jest chwilami całkowicie nieprzejezdna. Misjonarze są czasem zmuszeni do pozostawienia samochodu i wędrówki pieszo, a nawet zmuszeni do nocowania w pobliskim domostwie (obojętnie, gdzie by to było, są zawsze gościnnie przyjmowani). Na dodatek wzięliśmy do samochodu Masajkę – Elen znaną ks. Johnowi. Renia i Jola siedziały przy kierowcy, a Elen naprzeciwko mnie (na obudowanej pace siedzenia są wzdłuż, a nie wszerz). Mogłem podziwiać jej strój bardzo charakterystyczny, kolorowy, a przede wszystkim niezliczoną ilość korali, wisiorków, bransoletek, sznurków i łańcuszków, którymi była obwieszona. Głowa całkowicie ogolona (Masajki maja zwyczaj nie golić głowy tylko przez 6 miesięcy po porodzie dziecka, kiedy nie wychodzą z domu). Moją uwagę przykuły jej podziurawione uszy. Później dowiedziałem się, że nie wycinają sobie małżowiny usznej (jak prymitywnie myślałem początkowo), ale przekłuwają, a potem obwieszanie uszów  tymi wisiorkami powoduje stałe rozszerzanie tych otworów. Wygląda to nawet po tym wyjaśnieniu szokująco. Nasze nastolatki z poprzekłuwanymi uszami, noskami i brzuszkami wyglądają przy Masajkach jak dzieci bawiące się w przekłuwanie uszu.  Tak tradycyjnie ubrana Masajka w pewnym momencie odebrała nowoczesny telefon komórkowy, który jej zadzwonił w eleganckim woreczku zawieszonym między piersiami.  Ach ta globalizacja!

Wreszcie dotarliśmy do misji Moita Bwawani (Moita to góra pod którą jest duże jezioro ; można by nazwę przetłumaczyć  „wokół”). To nowoczesna misja (zbudowana zaledwie 5 lat temu). Budynki lśnią nowoczesnością i czystością. Przy misji od niedawna są też siostry zakonne, jest szkoła podstawowa i średnia 0-level (jakiś odpowiednik naszego gimnazjum, choć nie jest to ścisłe). Matura po tej szkole nie uprawnia do studiów. Trzeba skończyć jeszcze dwie klasy szkoły średnie właściwej (w Don Bosco szkoły te są połączone). O 16.30 uczestniczyliśmy we Mszy (codziennej oprócz sobót). Uczestniczyły w niej dobrowolnie dzieci, które o tym czasie kończą lekcje, ok. 30 dzieci (w jednakowych strojach, niektóre poubierane w laćki z opon samochodowych, które widziałem w Zanzibarze), parunastu chłopców z internatu szkoły średniej, oraz kilka kobiet. Msza była w suahili. Starsze kobiety pięknie prowadziły śpiewy, a dzieci i młodzież powtarzały. Po mszy przed kościołem „zwyczajem amerykańskim” jak zaznaczył ks. Arek wyszliśmy przed kościół, aby przywitać dorosłych, a dzieciom położyć rękę na główce. Nie jest to błogosławieństwo, ale przyjęte w tutejszej kulturze przywitanie czy pożegnanie dziecka.

Po kolacji i sjeście zwiedziliśmy teren misji. Kościół jest bardzo duży, ostatnio rozbudowany, wewnątrz czysty i pięknie wymalowany (bardzo ładna droga krzyżowa). Teren wokół misji to płaskowyż na wys. Ok. 1300 m n.p.m.  Wszędzie spalona ziemia. Idzie się właściwie po takim brązowym piasku. Drzewa nieliczne, karłowate, z ostrymi kolcami. Ks. Arek wysuwa hipotezę, że dlatego zostały tylko te z kolcami, bo inne zostały zjedzone przez zwierzęta dzikie i domowe. Jadąc do Moita Bwawani widziałem chłopaka, który zsiadł z roweru i odpoczywał w cieniu takiego karłowatego drzewka.  Widocznie i jemu zaczęło doskwierać słońce. W cieniu – powiedzmy szczerze – bardzo „przerzedzonym” jaki może dać takie drzewko, gdzie niemal więcej kolców niż małych liści. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w promieniu kilkuset metrów to było jedyne drzewo. Idziemy na mały spacer razem z ojcem ks. Arka, który jest tutaj od tygodnia. Przyjechał tu po raz drugi. Ma z pewnością  ponad 70 lat, jest  po dwóch zawałach i by-passach. Przyjechał specjalnie na poświęcenie kościoła na jednej z 13 outstation tutejszej misji. Pan Nowak sam go w całości ufundował i w najbliższą niedzielę przeżyje wraz z Masajami niecodzienną uroczystość poświęcenia kościoła mlekiem. To nie jest pomyłka. Mleko jest tutaj bardzo cenione. Jeden z misjonarzy chciał nawet udzielać chrztu mlekiem, ale wybito mu to z głowy.  Masajowie żyją z krów. Najważniejszym miejscem w domostwie jest zagroda. Wokół niej są domy żon Masaja. Kiedy umiera jest pochowany właśnie w tej zagrodzie. Mają często wiele żon, które pracują przede wszystkim wokół krów. Ich społeczność jest mocno  pokastowana. Istnieje np. obowiązek szkolny w Tanzanii, ale jeśli Masaj powie, ze ten chłopiec będzie pasł krowy, to nie pójdzie do szkoły. Dzieci wg płci mają konkretne zadania wokół ich domostw. Całe życie bowiem toczy się na zewnątrz. Domy są tylko do spania. Są zresztą bardzo liche. Na trzcinę i patyki nakłada się muł połączony z krowim łajnem. Kiedy Masajowie przychodzą na misję i wiedzą, że misjonarz jest w środku to oczywiście nie wejdą, bo on na pewno śpi. Bo w ich domach jeśli jest się wewnątrz to tylko po to, by spać. Nie mogą sobie wyobrazić, że w domu można robić jeszcze coś innego. Kuchnie są oczywiście także na zewnątrz. Misjonarze są zmuszeni do akceptowania np. poligamii. Masaj musi mieć więcej żon, bo kto będzie mu obrabiał stado krów. Ks. Arek w ciągu pięciu lat pobłogosławił zaledwie kilka małżeństw. Nawet synod diecezji Arusha zaakceptował tę sytuację. Jeśli Masaj przyjmie chrzest to przystępuje do Komunii św. mimo, że ma 3, 4 czy 7 czy 8 żon. Podobnie jego żony po chrzcie dopuszczane są do Eucharystii. Natomiast zakazuje się brania kolejnych żon po chrzcie. Poligamia jest utrwalona społecznie i ekonomicznie. Ale i w tej materii – zaznacza ks. Arek – coś się powoli zmienia. Masajowie mają coraz mniej żon, bo mniejsze są pola na pastwiska i mniej mają krów. Dla nas Europejczyków może wydawać się to szokujące i niezgodne z Ewangelią. Tylko jaką Ewangelią? Dla nas w Polsce czy dla Masajów? Ewangelia jest jedna dla wszystkich, ale misjonarze stają przed dylematem: głosić im w ogóle Chrystusa  i Jego Dobra Nowinę dla nich o zbawieniu czy zamknąć misję, bo nie jesteśmy w stanie dziś, teraz zmienić ich utrwalonych struktur. Nie wykreślają przecież z Biblii słów o monogamii, ale mają świadomość, że na dziś, na teraz, to jest dla nich zbyt wysoka poprzeczka.   W ogóle religijność Masajów jest bardzo ciekawa. Np. Bóg jest w ich ujęciu kobietą i to czarną (ale ciekawa myśl dla teolożek feministek). Dlaczego? Bo nie mają rodzaju nijakiego.  I jeśli dana rzecz jest nieokreślona to przypisuje się jej rodzaj żeński. Dlaczego czarna? Bo czarne są chmury dające deszcz. A deszcz to dar niebios, bez którego nie ma życia. Mają swoją świętą górę (czynny wulkan, który mamy jutro odwiedzić) i święte drzewo, ale nie modlą się nie do góry i drzewa tylko w tych miejscach modlą się do Boga i wypraszają szczególne  potrzebne im łaski. W kościołach misji przeważają bardziej niż u nas kobiety. Mężczyzna nie spożywa tutaj posiłku z kobietą. Trudno to przełamać na Eucharystii. Ostatnio ks. Arek zdecydował o przedłużeniu katechumenatu przed chrztem z jednego do dwóch lat. Dość liczne są chrzty, ale potem szybko zaniedbują praktyki religijne. Potrzeba dłuższego czasu przygotowania i utrwalenia dobrych nawyków, które chętnie przyjmują, ale są niestali.

Najważniejszą kastą są u Masajów wojownicy. Wojownikiem można zostać po obrzezaniu. Nie ma to nic wspólnego z judaizmem. Spotyka się to zresztą także w plemieniu Sukuma w okolicach Bugisi. Czas obrzezania to 7 lat, a potem siedem lat przerwy. Wojownikiem można więc być maksymalnie 14 lat, jeśli załapie się Masaj z obrzezaniem na pierwszy rok. Wojownik zapewnia bezpieczeństwo wiosce i stadu przed ludźmi czy np. lwem i tylko on może bronić współmieszkańców. Po upływie czasu bycia wojownikiem może tylko doradzać. Obrzezaniu – wbrew tutejszemu prawu – poddawane są niestety także kobiety, choć powoli to się zmienia i w tym przypadku. Wzrasta coraz bardziej, choć bardzo powoli  świadomość kobiet w tym względzie.

Kiedy tak  spacerujemy przy zachodzącym słońcu (także tutaj zachodzi zawsze ok. 19.00) ks. Arek opowiada ciekawą historię jak do tutejszego jeziorka zawędrował hipopotam, być może z nie tak dalekiego parku narodowego. Wzbudził sensację, ale krótki był jego żywot, gdy przeszedł w okolice małego garnizonu wojskowego przy drodze do stacji. Żołnierze zastrzelili go  i zjedli. Hipopotamy są najbardziej groźnymi zwierzętami tutaj dla człowieka. Mają swoje terytorium ściśle określone. Gdy są na lądzie, a widzą kogoś przy wodzie, która do nich „należy” potrafią szybko na krótkim dystansie dopaść i stratować człowieka, mimo że są roślinożerne.

(źródło pierwszego zdjęcia: www.geozeta.pl)

MISJA AFRYKA – 13

– czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii

24 stycznia 2011 (poniedziałek) – Zanzibar

Nurkowanie z rurką

W poniedziałek zaplanowaliśmy do południa nurkowanie z rurką. Ponieważ Renia była już mocno „spalona” przez słońce wybraliśmy się razem z Jolą. Przewodnik ostrzegł nas, że parasol nad łódką z powodu silnego wiatru będzie się łamał i pytał czy w związku z tym chcemy wypływać. Widząc nasza chęć  Zanzibarczyk  podszedł do najbliższej niskiej palmy, ściął jedną potężną gałązkę i w kilkanaście minut uplótł dla nas podręczny parasol, który trzymany przeze mnie przez cały czas nie tylko chronił nas od słońca, ale i sprawiał (przez swoje szpary) przyjemną  naturalną klimatyzację. Ponieważ był odpływ łódź znajdowała się  ok. 150 m od brzegu, więc musieliśmy pokonać ten dystans pieszo przez skałki przy brzegu, małe czy większe kałuże, muliste wydmy, potoczki pozostające po „odchodzącym” oceanie itd. Wreszcie dotarliśmy do łodzi. Był to prymitywny, ale skuteczny katamaran z dwoma deskami przyczepionymi do  dwóch belek  ustawionych poprzecznie do osi łodzi z przodu i z tyłu. Zapewniało to stabilność łodzi. Najpierw nasi żeglarze przy pomocy drąga odpychali swoją łódź, a potem rozwinęli żagiel i z wiatrem nabraliśmy prędkości. Odpłynęliśmy na ok. 2-3 mil morskich ( ok. 5 km) w ocean, przy czym – w związku z odpływem – głębokość nigdy nie sięgała więcej niż 1-2 m (cały czas mogliśmy podziwiać przepiękny kolor wody, wspominane już przeze mnie turkusy, seledyny czy lazuryty – kolory wręcz mieniły się nam w oczach). Po ok. 45 min. żeglowania wreszcie dotarliśmy na miejsce, gdzie było już kilka łodzi z amatorami nurkowania. Nasi przewodnicy wręczyli nam okulary z rurką do oddychania. Rzecz tylko na początku wydawała się szalenie prosta. Ani Jola, ani ja nigdy nie korzystaliśmy z takiego sprzętu. Ale już samo zanurzenie w oceanie było ogromna ulgą dla rozgrzanego ciała. Woda  była przyjemnie chłodna, nie tak ciepła jak bliżej brzegu. Dużo czasu upłynęło zanim zorientowaliśmy się, ze trzeba oddychać w tym przypadku wyłącznie ustami i uważać, by rurka nie zanurzyła się w słonej wodzie. W innym przypadku mieliśmy te wodę w ustach.

Jola początkowa chciała zrezygnować z nurkowania, o którym marzyła planując swój urlop na Zanzibarze. Ale wreszcie opanowała nietrudną sztukę oddychania pod wodą z ustnikiem rurki w ustach i szybko wyćwiczyła ruchy płetwami, które miała pierwszy raz na nogach. Ja ośmielony jej zapałem po pierwszych nieudanych próbach i założeniu swoich tradycyjnych okularów, znów zmierzyłem się z ustnikiem z rurką i okazało się powoli, że można bez specjalnego instruktora opanować tę sztukę. Nasi żeglarze dlatego tak daleko wyprowadzili nas na ocean, żeby dotrzeć do pięknych raf koralowych, które dopiero tutaj pojawiły się pod ciągle w miarę płytką wodą (ok. 2 m głębokości).  Frajda była wielka, gorzej była z gramoleniem się z powrotem na łódkę. Wyglądałem komicznie, kiedy najpierw wyciągnąłem nogi z płetwami na brzeg łodzi, a później chciałem podnieść resztę swego cielska. Nasi przewodnicy pospieszyli mi z pomocą. Kazali najpierw zdjąć płetwy, potem zanurzyli sznur w oceanie tuż obok łodzi, który mogłem potraktować jak szczebel drabiny i wturlać się z powrotem do łodzi. Jola ze swą zgrabna sylwetką poradziła sobie znacznie lepiej niż ja. Żeglarze pytali czy jeszcze raz będziemy wchodzić do wody, ale ponieważ zbliżała się dwunasta, a po południu mieliśmy pojechać  do  Stone Town, czyli starego miasta –  miasta i stolicy wyspy także o nazwie Zanzibar – postanowiliśmy wrócić. Żeglowanie z powrotem było znacznie dłuższe, bo pod wiatr. Kilkakrotnie musieliśmy zmienić na polecenie żeglarzy stronę burty, którą zajmowaliśmy, gdyż nie można było dopłynąć do naszego „portu” wprost. Katamaran zatrzymał się też znacznie dalej niż był do południa, bo akurat minął szczyt odpływu i oceanu było jeszcze „mniej”. Po wyjściu z łodzi zaczęła się mozolna wędrówka przez mokradła, kałuże, potoczki itd., która byłaby w innych warunkach przyjemnością, gdyby nie czarne okrągłe kulki naszpikowane ostrymi igłami.  Jeden z żeglarzy szedł przed nami i bardzo staranie pokazywał nam te kulki (chyba roślinne), które należało ominąć. Cała podróż  z miejsca nurkowania do plaży trwała półtorej godziny (samo nurkowanie niecałą godzinę). Renia, która początkowo obserwowała nas swoim  aparatem z dużym zbliżeniem, dość szybko straciła nas z pola widzenia mimo, że jej aparat wykorzystywaliśmy czasem jako lunetę.

Stare  miasto

Po południu udaliśmy się do stolicy wyspy o tej samej nazwie. Największą atrakcją turystyczną jest stare miasto. Ale wbrew nazwie najstarsze budynki sięgają tutaj  XVIII wieku. Nad portem króluje największy pałac, siedziba kiedyś sułtana, obecnie muzeum narodowe. Przed nim kilkanaście armat, które w dawnych czasach strzegły niezależności wyspy. Wstąpiliśmy do katedry katolickiej. Jola stwierdziła, że nigdzie w Tanzanii nie widziała tak pięknego kościoła. Zbudowany pod koniec XIX wieku w stylu neoromańskim jeśli to można tak określić, z dwoma wieżami górującymi nad niską zabudową miasta. Wewnątrz wymagający miejscami remontu i odnowienia ścian, ale i tak polichromie z wizerunkami Trójcy Św. i świętych prezentowały się bardzo okazale. W katedrze trwała właśnie próba śpiewów. Kilku parafian ćwiczyło przy akompaniamencie elektrycznych organ.

Potem dziewczyny (bo ja z mniejszą ochotą wybraliśmy się do „sklepów”, kramików, budek, wnęk itp. miejsc gdzie można było kupić pamiątki. Tutaj Jola pokazała jak bardzo wrosła już w tutejszą mentalność. Nigdy nie zgadzała się na zaproponowana przez sprzedawcę cenę. Zawsze coś utargowała. Swoim znakomitym suahili wzbudzała jako „mzungu” (biała) respekt u sprzedawców. Jak nie pomagały inne argumenty mówiła w uniesieniu, że jest tutaj nauczycielką, że za darmo uczy ich dzieci, bezinteresownie, a sprzedawca chce ją potraktować jako zwykłą turystkę. Wobec takich argumentów sprzedawcy miseczek, t-shirtów, szali,  klapek, spódniczek  i in. musieli ustępować nawet o 30% ceny.  Nawet Zanzibarczyk Ali nasz kierowca nie mógł wyjść z podziwu dla zdolności marketingowych Joli.

Wracaliśmy już nocą. To był dla mnie koszmar. Jak nasz kierowca widział w tych ciemnościach przechodniów, rowerzystów, gdy samochody z naprzeciwka nawet przy mijaniu nie wyłączały świateł? Pozostanie słodką tajemnicą Alego, sympatycznego towarzysza naszej wyprawy.

We wtorek w południe lecimy z Zanzibaru do Arushy, gdzie na odległej o godzinę drogi misji Moita Bwawani  pracuje  Polak z SMA ks. Arkadiusz Nowak. Arusha niedaleko Kilimandżaro  to główne miasta na terenie plemienia Masajów. Służby bezpieczeństwa na lotnisku w Zanzibarze to prawie wyłącznie kobiety muzułmanki dość szczelnie okrywające swe włosy. Ale są bardzo sympatyczne.

(źródło grafiki: www.obiezyswiat.org)

MISJA AFRYKA – 12

– czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii

20- 23 stycznia 2011

Zanzibar

Na wyspę Zanzibar mieliśmy jechać autobusami i promem, zwiedzając przy okazji stolicę administracyjną Tanzanii – Dodomę (mniej więcej w środku drogi) oraz stolicę faktyczną Dar es Salaam, skąd promem mieliśmy się udać na samą wyspę. Z powodu choroby mojej nogi plany uległy zmianie. W czwartek po południu udaliśmy się z powrotem do Mwanzy. Do Shinyangi odwiózł nas bardzo sympatyczny dyrektor szkoły Don Bosco ks. Melki, a potem udaliśmy się autobusem liniowym do Mwanzy. Opis jazdy tym autobusem to mogłaby być osobna historia. Skoro tylko wyszliśmy z samochodu na dworcu obskoczyła nas kilkunastu „akwizytorów” z ofertą przejazdu. Całe szczęście Jola i Melki nie dali się zwieźć i poczekaliśmy na przelotowy autobus z Dodomy do Mwanzy, mimo, że oferenci już nam niemal brali walizki do pustego autobusu do Mwanzy. Kiedy odjeżdżaliśmy ów jeszcze stał. Dalej pusty. Kierowca jechał bardzo szybko. Czasem tylko  „zapominał”, że na drogach w Tanzanii są wysepki ograniczające prędkość. Byliśmy jedynymi „mzungu”, czyli białymi pasażerami, ale jazda kierowcy wzbudzała poruszenie nawet wśród tutejszych pasażerów przyzwyczajonych do jazdy autobusami. Dzięki Bogu bez zerwania podwozia i amortyzatorów cały czas przy tanzanijskich rytmach „disco polo” (także na ekranach małych monitorów w autobusie) dojechaliśmy do dworca w Mwanzie. Tam nareszcie mogłem kupić pasek do spodni (otrzymany na dzieciątko nowy w Polsce tutaj rozleciał się po kilku dniach) i taksówką jechaliśmy ponad pół godziny przez miasto (ok. 30 km) zapłaciliśmy zaledwie 15 tys. szylingów tanzanijskich, czyli przeliczając na nasze 30 zł. W Regional House SMA znanym nam już z życzliwości i gościnności przenocowaliśmy i w piątek odlecieliśmy samolotem najpierw do Dar es Salaam jednym, a potem drugim już na Zanzibar. W sumie podróż samolotem trwała ponad dwie godziny, a autobusem miała trwać 16 godzin plus jeszcze kilka godzin chybotliwym promem. Nie mieliśmy wątpliwości, że wybór środka transportu był słuszny. W stolicy potworny upał i duchota. Z ulgą wchodziliśmy na drugi samolot, gdzie na pokładzie włączają oczywiście klimatyzację. Samoloty mają tutaj bardzo dobre, nowoczesne (Boeningi, ATR-y). Obsługa też tutejsza. Tylko te służby kontrolne działają  jakby w innym tempie i kolejności.

źródło: www.inter-sell.pl/czoko/

Zanzibar – to duża wyspa. Połączenie ówczesnej Tanganiki i Zanzibaru w dwa lata po uzyskaniu niepodległości przez Tanganikę zaowocowało powstaniem nowego państwa – Tanzanii (nazwa dwuczłonowa nawiązuje do faktu połączenia Tan – Zania). Zanzibar ma wielką samodzielność, autonomię, z powodu tego połączenia. Ma swego prezydenta, parlament, trochę inne prawo, samodzielność gospodarczą. Ale język i waluta na szczęście te same. Wyspa jest w 95 % muzułmańska.  Ze względu na klimat jest całoroczną mekką turystów. Jak wyszliśmy z lotniska czekał już na nas kierowca właściciela „hotelu” z dużym napisem  „Jola – 3 persons”. Weszliśmy z dusznego powietrza do jeszcze większej duchoty wnętrza samochodu. Ale szczęśliwi, ze jesteśmy na miejscu. Najpierw szukaliśmy dermatologa, który by obejrzał moją mocno zaczerwieniona nogę i sprawdził diagnozę i leczenie zastosowane w szpitalu w Bugisi. Po małych perturbacjach dostaliśmy numerek 10 i kazano nam czekać na skromnej ławeczce na zewnątrz gabinetu.  Po jakiejś pół godzinie weszliśmy do „gabinetu”.  Wszystko pokryte wymalowanymi na biało płytami pilśniowym (po co solidniejsze materiały w tym klimacie), nie dość dokładnie poukładanymi. Ale na szczęście lekarz wyglądający na Araba okazał się bardzo sympatyczny, a zarazem kompetentny. Cierpliwie wysłuchał całej historii i zgodził się z sugestią mojego lekarza rodzinnego, że w tym przypadku pomoże mi to, co stosowałem kilkakrotnie w Polsce.  Za wizytę wziął zaledwie 2 dolary.  Lek w pobliskiej aptece plus wapno, które zawsze biorę przy problemach skórnych kosztowały 10 dolarów. Zauważyłem ciekawą rzecz, gdy chodzi o wydawanie leków. Dostaje się w szpitalu czy u lekarza tylko tyle, ile trzeba zażyć. Farmaceutka otworzyła opakowanie Prednisolone i podała mi trzy „skrzydełka”, a nie całe opakowanie. Logiczna oszczędność z dwóch stron – ja nie płacę za więcej niż potrzebuję, tutejsza służba zdrowia może tę samą ilością opakowań leków obsłużyć więcej pacjentów (to mała uwaga dla naszej służby zdrowia, gdzie szukać oszczędności).

źródło: www.worldbesthostels.com

Po ok. godzinie jazdy (okazało się później, ze przecięliśmy Zanzibar wszerz) dotarliśmy na miejsce. Urocze – jak ja to nazywam – bungalowy umiejscowione są w „Pakachi Beach Resort” tuż nad Oceanem Indyjskim (ponoć najczystszym na świecie), wśród przepięknych palm kokosowych (których pełno na wyspie). Posiłki jedliśmy w restauracji tuż nad morzem, z widokiem na plażę i – co najważniejsze – z cudownym wiaterkiem od oceanu, którego nie było w naszej dusznym domku. Spaliśmy w jednym domku, gdzie było kilka pokoi i łazienka ze słoną wodą. Raz była tylko zimna, innym razem leciał dosłownie wrzątek (widocznie jak słońce podgrzało za mocno zbiorniki), rzadziej była normalna woda. Ale nawet ta zimna w upale i duchocie była błogosławieństwem. Już wieczorem w czasie pierwszego posiłku zauważyliśmy, że morze, które nam szumiało niemal pod nogami, gdzieś uciekło. Okazało się, że przypływy i odpływy morza są jedną z największych atrakcji Zanzibaru. Nasz przewodnik wręczył nam tygodniowy plan tychże odpływów i przypływów. Mniej więcej dwa razy na dobę jest wysoka woda i dwa razy niska. Różnica poziomu morza to od 4-6 m. Przy odpływie – co sprawdziliśmy następnego dnia – można wejść  „w morze” na odległość chyba nawet 500 m, jeśli nie więcej. Idzie się najpierw po małych skałkach przy brzegu tuz za plażą, potem po wydmach, kałużach, jakichś roślinkach, tudzież brodzi przez małe stawy, potoczki i in. atrakcyjne przeszkody, by dojść  do mielizn, gdzie woda jest oszałamiająco ciepła, czasem wręcz gorąca ( ze względu na ich płytkość).Te mielizny ze względu na jasny kolor piasku mają – jakiś turkusowy, lazurowy czy seledynowy kolor. Trudno to zresztą określić. Ten przepiękny kolor zmienia się w zależności od poziomu wody nad mielizną. Te mielizny  są dość płytkie, zupełnie czyste, umożliwiają jednak pływanie. Głębie są  widoczne gołym okiem, bo są zdecydowanie ciemniejsze. Nie ma na nich żadnych fal, lekka tylko bryza. Fale – bardzo duże – widoczne są w oddali. Prawie cały następny dzień spędziliśmy na tych uroczych pod wieloma względami mieliznach. Raz morze słychać bardzo blisko, raz nie słychać wcale (gdy jest odpływ). W czasie przypływu zdaje się być wzburzone, w czasie odpływu jest spokojne, jakby w defensywie.  To niezwykłe dla nas zjawisko przypływów i odpływów skojarzyło mi się nieodparcie z wyjściem z Egiptu Izraela i przejściem przez Morze Czerwone. „Przeszli suchą stopą przez morze”, „morze to ujrzało i uciekło” mówi Biblia. Z pewnością egzegeci będą kręcić nosem, ale czyż to naturalne zjawisko nie zostało słusznie odczytane przez Izraela jako nadzwyczajna interwencja Boga? Byli w potrzasku. Z tyłu nadciągali Egipcjanie, a przed nimi morze, które na słowo Boga „uciekło”, „rozstąpiło się”.  Tak zresztą jest najczęściej w naszym życiu, że Bóg działa w sposób naturalny (zgodny z naturą), a my ślepi nie widzimy Jego działania i oczekujemy cudowności.

Jola cały czas mówiąc nam o Zanzibarze mówiła o tych odpływach i przypływach i że nigdy tu jeszcze nie była. Nasz przyjazd był dobrym pretekstem, by wreszcie mogła tutaj dotrzeć.

Spice Tour

Następnego dnia w niedzielę 23.01 po Mszy św. odprawionej na balkonie naszego domku (jedyne miejsce gdzie dochodzi orzeźwiający wiatr od morza) wybraliśmy się na Spice Tour – jedna z atrakcji wyspy. Nie mogłem zapamiętać tej nazwy. Ciągle mówiłem o Tour de Ski, które, jak wiem, w znakomitym stylu wygrała Justyna Kowalczyk. Okazało się, że chodzi nie o narty będące tutaj rzeczą nieznaną (podobnie jak śnieg), ale o przyprawy. Na paruset metrach kwadratowych zgromadzono kilkadziesiąt, jeśli nie więcej egzotycznych drzew, krzaków, roślin, bylin itp., które są źródłem przypraw od wieków będących przedmiotem marzeń Europejczyków. Czyż wielkie wyprawy geograficzne nie miały na celu odkrycie nowych dróg (prócz lądowych) do krain, gdzie to wszystko rośnie? Nasz przewodnik po Spice Tour cierpliwie podprowadzał nas do różnych krzewów i zasypywał zagadkami. Dzięki Joli znaleźliśmy się w średniej grupie znawców zapachów i egzotycznych przypraw. Najpierw podeszliśmy do drzewa muszkatołowego (tak to zrozumiałem z angielska). Najczęściej przewodnik sam lub przy udziale pomocnika (jeśli trzeba było wspiąć się na drzewo) zrywał liście danego okazu, miętosił je w rękach i dawał każdemu z nas osobno do powąchania. A ja robiłem mądrą minę do złej gry i moim nosem oczywiście nie potrafiłem rozpoznać muszkatu od imbiru czy goździka. Jedynie zapach cynamonu był mi jakoś bliski. Królem przypraw na Zanzibarze, źródłem największych dochodów jest goździk.

źródło: www.obiezyswiat.org

Widzieliśmy mnóstwo innych ciekawych roślin owocowych np. czerwone banany. Okazuje się, że jest tu aż 7 rodzajów bananów. Niektóre tylko do jedzenia, inne do gotowania. Oprócz pomarańczy, które dojrzewając tutaj są żółte, z owoców są też mandarynki, ich odmiana klementynki, z kolei u nas żółte cytryny – tutaj są niemal wyłącznie zielone. Renia rozpoznała bezbłędnie znany nam wszystkim pieprz, który jak nasz swojski powój piął się na jakimś drzewku. Zrozumiałem w tym momencie, że jestem tam, gdzie pieprz rośnie – jak mówi nasze polskie przysłowie. Przewodnik nie od razu dawał rozwiązanie zagadki. Często podprowadzał nas opisem, do czego używamy daną przyprawę, różne okoliczności wykorzystania danej rośliny (do kosmetyków, w ziołolecznictwie, w medycynie, jako afrodyzjak, jako tutejszy zakazany środek aborcyjny itd.).

źródło: www.obiezyswiat.org

Prawdziwym rarytasem był pokaz wspinania się na palmę kokosową. Drugi pomocnik naszego przewodnika pokazał nam z duma swe jedyne narzędzie, które miało mu w tym pomóc. Był to sznur związany w ósemkę („eight”  tłumaczył nam), który założył sobie na stopy i opierając się na tym sznurze sprawnie szybko wchodził na chyba 20-metrową palmę.   Śpiewał przy tym jakąś sentymentalną tutejszą piosenkę, którą znała także Jola.  Potem ściął kilka kokosów jeszcze zielonych, nie takich brązowych, o skamieniałej skorupie, jakie są u nas dostępne. Kokosy spadając nieco tylko się rozbiły. Potem na ziemi nożem sprawnie je poobcinał i mogliśmy pić smakowite mleczko kokosowe w bardzo dużej ilości (owoce były chyba o dwa, trzy razy większej objętości niż u nas w Polsce). Jeszcze smaczniejszy był miąższ, nie twardy, suchy jak u nas, ale miękki, jakby zgęstniała galaretka. Ciekawa sprawa jest wykorzystywanie palm kokosowych – jednego z największych bogactw wyspy. O owocach wspomniałem wyżej. Nawet skorupy widzieliśmy wykorzystane w restauracji na popielniczki. Drzewo pnia jest bardzo dobrym materiałem na meble i w ciesielstwie. Potężne gałązki są materiałem dekarskim (np. nasz domek, w którym mieszkamy pokryty jest tymi liśćmi). Służą także do budowy skromnych, by nie powiedzieć nędznych domostw mieszkańców. Są z nich robione ściany uzupełniane jakimś mułem z ziemi. Nasi przewodnicy po spice tour  zrobili nam  z nich eleganckie torebki dla dziewcząt, dla mnie krawat, korony dla nich, dla mnie czapa. Zostałem ogłoszony bossem na wyspie, a moje towarzyszki skromnymi królewnami. Spośród niewymienionych drzew czy przypraw widzieliśmy drzewo kawowe, kakaowca (tylko tutaj i w Afryce zachodniej), drzewo wydające owoce o angielskiej nazwie Jack fruit (największe owoce świata do 15 kg), podobnie passion fruit, kardamon, drzewo dorian, awokado, tek, henna, lemon gras, mimoza (za dotknięciem zwija się błyskawicznie jakby w celach obronnych), drzewo migdałowe, jabłka zanzibarskie, staff fruit, shokishoki, kapok ( z angielskiego –  drzewo pokryte taką niby bawełną wykorzystywaną do poduszek), kardamon znany też w Polsce, drzewo cynamonowe (cynamon wyrabia się susząc odnawiająca się korę tych drzew) i in. egzotyczne w nazwie, wyglądzie i smaku. Owocem jednego z nich (lipstick) Jola i Renia mogły sobie od razu pomalować wargi. To jest już gotowa szminka. Wystarczyło nie posmarować ochronnym kremem tylko niewielkich obszarów swego ciała i już pojawia się osłabienie oznaczające małe porażenie słoneczne. Tutaj nie można oszukać siebie. Jola opowiada nam, że zwyczajem polskim rzuciła się dwa lata temu w wir pracy nie odpoczywając w ciągu dnia. Ks. Janusz zapytał ją stanowczo: Chcesz tu być kilka miesięcy czy kilka lat? Jeśli to drugie to zacznij odpoczywać. Nawet, jeśli nie chce się spać w tym klimacie trzeba odpocząć i normalnie odżywiać się. Jola wspomina, że tylko raz nie zjadła kolacji i następnego dnia miała już malarię.

Może pojawia się pytanie, co Jola robi z nami na Zanzibarze w czasie, gdy trwa już rok szkolny. Dyrektor ks. Melki zwolnił ją wiedząc o naszej wizycie, ale dzieci mają prawie normalne lekcje w tym czasie. Bez zastępstw. Jola wymyśliła, że jedno z nich będzie nauczycielem. Na lekcjach rozda zadania uczniom i znając odpowiedzi prawidłowe będzie oceniało swoich kolegów. Kiedy Jola wyznaczyła do tego zadania jedną najbardziej zdolną uczennicę, uczniowie zaproponowali kogoś innego. Jak stwierdzili lepiej nadaje się na nauczyciela. Dyrektor ks. Melki pochwalił pomysł Joli. Ona jest pewna, że jej lekcje nie przepadają. Ot, tanzanijska rzeczywistość szkolna!

MISJA AFRYKA – 11

– czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii

17-19 stycznia 2011

Cały czas jesteśmy na misji w Bugisi. Poznajemy codzienną rzeczywistość misji. Coraz bardziej bliscy stają się nam ludzie na co dzień zaangażowani w tę parafię. Właściwie trzeba cały czas mówić o misji, a nie o parafii w klasycznym znaczeniu tego słowa czyli określone terytorium, w miarę jednolite, zamieszkałe przez grupę katolików pod przewodnictwem proboszcza w którym urzeczywistnia się Kościół przez sprawowanie wspólnej Eucharystii i innych sakramentów oraz głoszenie Słowa Bożego. Na misji w Bugisi parafianie nie mają szansy, by spotkać się razem nawet na największych uroczystościach. Stowarzyszenie Misji Afrykańskich prowadzi tzw. pierwszą ewangelizację czyli troszczy się o wzbudzenie wiary. Po ukształtowaniu się struktur parafialnych i ich okrzepnięciu SMA przekazuje parafię diecezji. Idą dalej głosić Chrystusa. Niestety ks. Janusz Machota do niedawna proboszcz w Bugisi, a obecnie pełniący funkcję „regionała” może lepiej powiedzieć po polsku rejonowego odpowiedzialnego za wszystkie placówki SMA w Tanzanii miał dla jednego biskupa smutną wiadomość. SMA musi oddać diecezji jedną placówkę, gdyż nie są w stanie jej obsłużyć swoimi kapłanami. Za mało powołań, za mało kapłanów. Na domiar złego Irlandczyk Frank, który był sam na misji wyjeżdża do Irlandii odpocząć. Nie chce porzucać kapłaństwa, ale czuje się wypalony. Pracował na placówce sam, gdzie kiedyś było 4 kapłanów i mieli co robić. Ale są i dobre wiadomości. Ktoś wraca w czerwcu po roku szabasowym (zgodny z wytycznymi dla duchowieństwa rok przerwy w pracy duszpasterskiej na odpoczynek i studium) i będzie mógł zastąpić ks. Franka. Sytuacja w Bugisi jest też nie najlepsza. Aktualnie jestem na misji sam. Ks. Bembo Filipińczyk jak się okazało po badaniach ma raka we wczesnym stadium i udaje się do ojczyzny na ewentualną operację. Po objęciu przez ks. Janusza funkcji „regionała” był tu jedynym kapłanem. Na szczęście pod koniec stycznia przyjeżdża tu Polak z SMA ks. Janusz Pociask z przydomkiem „spokojny”, żeby nie mylić i innym Januszem (Machotą), który ma przydomek „szalony”. Ale ks. Janusz „spokojny” będzie sam nie wiadomo jaki czas robił to co może i powinno robić dwóch kapłanów. To jest jeden z największych problemów duszpasterskich w Tanzanii. Brak kapłanów. Tanzanijczyków jest jeszcze za mało. Kilku chłopców w szkole Don Bosco chce zostać kapłanami, ale dużo czasu upłynie zanim ewentualnie zrealizują swoje marzenia. Na szczęście w Bugisi są salezjanie z Don Bosco i w niedzielę mogą tutaj odprawić z dobrej woli oczywiście obecnie 2 msze św. (jedna dla szkoły która rozpoczęła nowy rok szkolny) i ewentualnie udać się na jedną z outstation. Oczywiście tam, gdzie najdłużej nie było kapłana. W tygodniu jest to dla nich niemożliwe, bo pracują w szkole. A wierni na misji – modlą się o kapłanów, witają każdego bardzo serdecznie, wręcz nisko mi się kłaniali. Nie zaprzestają swojej pracy formacyjnej. Spotykają się dwa razy w tygodniu: w środy na rozważaniu Słowa Bożego z najbliższej niedzieli pod kierunkiem lidera małej wspólnoty, w niedzielę na nabożeństwie Słowa Bożego pod kierunkiem katechisty. I tęsknią za Eucharystią. Jakże my w Polsce nie doceniamy tego daru codziennej nawet Eucharystii!
Szkoła Don Bosco
Poznajemy z Renią szkołę Don Bosco miejsce codziennej pracy Joli. Szkoła to szereg budynków, najczęściej parterowych. Jej główny gmach to potężne zadaszenie (podobne trochę do kościoła zewnętrznego na misji) wielkości boiska do piłki ręcznej. Tutaj mogą się odbywać zajęcia sportowe bardzo pielęgnowane w tej szkole (widzieliśmy też na zewnątrz pełnowymiarowe boisko do piłki nożnej o w miarę przyzwoitej nawierzchni). Tutaj są akademie, spotkania całej społeczności szkolnej, a w czwartek będzie tu rano Msza św. na rozpoczęcie roku szkolnego. Wokół tego praktycznego zadaszenia są sale szkolne, biura i in. pomieszczenia. Około polowy uczniów mieszka w tutejszym internacie, który też zwiedziliśmy. Jest w nim kaplica, duże pomieszczenie do nauki z lampami solarnymi, jadalnia, sypialnia. Ok. połowy uczniów dochodzi do szkoły często z bardzo daleka (nawet godzinę pieszo, choć dla nich to blisko – jak mówią). Szkoła jest w miejscowości Didia, ale Jola na skróty idzie do niej 10-15 min. Gdy witaliśmy się z kierownictwem szkoły zaraz na początku zaznaczono, ze nie jest to typowa szkoła w Tanzanii. Jest naprawdę na bardzo wysokim poziomie. Prowadzona przez salezjanów we współpracy z siostrami Notre Dame. Salezjanów jest trzech: Melki – Tanzanijczyk dyrektor szkoły, Babu – Hindus rektor szkoły czyli do spraw organizacyjnych, internatu itd. i Stan – Słowak do spraw administracyjnych. W sumie nauczycieli i personelu jest ok. 20 osób w tym wielu wolontariuszy i misjonarek, stąd szkoła nie jest tak droga. Spotykamy np. Julię Niemkę, która jest tu na wolontariacie i uczy angielskiego i informatyki. Dopiero od niedawna szkoła wyposażona jest w komputery. Szkoła jest oparta na modelu wychowawczym św. Jana Bosco, a więc na modelu prewencyjnym nie tylko z nazwy. Wchodząc do przedsionka szkoły witają nas portrety Juliusa Nyerere – ojca narodu, któremu przysługuje zaszczytny tytuł nauczyciela narodu (Mwalimu wa taifa dosłownie w suahili), obecnego prezydenta, który niestety nie dorasta do swego wielkiego poprzednika i oczywiście (częsty w szkole ) portret św. Jana Bosco. Trochę to przypomina nasze komunistyczne dekorowanie sal publicznych. Nyerere chciał wprowadzić socjalizm, ale nie na wzór sowiecki. Jako jedyny z wielkich przywódców Afryki zrezygnował z urzędu i w sposób pokojowy przekazał władzę, a także oddał państwu przysługującą mu emeryturę.
Dziewcząt w szkole jest niewiele ok. 30 %. Szkoła jest otwarta dla wszystkich. Jest też ok. 30 muzułmanów, są też niechrześcijanie. Obecnie do chrztu na Wielkanoc przygotowuje się 100 uczniów szkoły (na sześciuset). Jak widać szkoła to też miejsce ewangelizacji. Ks. Babu (ewenement na tutejsze warunki – od 23 lat w Afryce i nigdy jeszcze nie miał malarii) oprowadza nas po ogrodzie szkolnym, gdzie widzimy drzewa mango, papaje (ciekawe drzewo w dwóch odmianach męskiej i żeńskiej), krzewy bananowca, tutejsze dynie, oczywiście kukurydzę, rośliny kasawy i in. egzotyczne dla nas drzewa, czasem bardzo kolorowe. Zabieram nasiona jednego z najpiękniejszych drzew. Piękne czerwone kwiaty, liście podobne do naszej akacji, a pośród tych kwiatów i liści sterczące w dół potężne łupiny z nasionami (ciemny brąz) dł. nawet 40-50 cm jak u nas fasola. Zabieram jeden taki okaz. Może zainteresować mojego siostrzeńca ogrodnika. Ks. Babu pokazuje nam także hodowlę zwierząt na użytek internatu i szkoły. Są świnie podobne do naszych, kozy, kury. Świnie zjadają resztki jedzenia po uczniach. Każdy uczeń otrzymuje ciepły posiłek w ciągu dnia. Jest to przeciętna tutejsza potrawa ugali (główny składnik to mąka kukurydziana) z dodatkiem ciepłej fasoli lub – rzadziej – ryż.
Właśnie w czasie spaceru po ogrodzie szkolnym robi mi się trochę niedobrze. Muszę odpocząć. Rano przed wejściem do szkoły tylko kilka minut postałem na słońcu rozmawiając z bardzo sympatycznym uczniem Joli Castory, które też bezinteresownie kręci się na misji i pomaga w różnych sprawach. Intensywność słońca była bardzo duża (przyznał to Castory w rozmowie ze mnę „strong sun” powtórzył kilka razy) ponieważ rano dwie godziny padał intensywny deszcz, który jeszcze oczyścił i tak tutaj czyste powietrze. Do domu wróciliśmy już samochodem. Akurat do Bugisi przyjechał ks. Tomasz Zieliński. Przyjechał z dzieckiem ciężko chorym do naszego szpitala (180 km stąd jest jego misja). On niestety nie ma takiego szczęścia jak założony przez zgromadzenie OLA (Our Lady Apostles) szpital w Bugisi. Taki obrazek wiele pokazuje z tego kim są misjonarze w tutejszej rzeczywistości i jakie świadectwo dają. Musiałem przeleżeć kilka dni. A ponieważ nieszczęścia chodzą parami jakieś tutejsze Boże stworzonko uszczypło mnie w golenie. Mam dość wrażliwą skórę i zaczerwienienie rozszerzyło się nieco. Trzeba było brać leki i maści i leżeć nieco dłużej niż to jest potrzebne po tutejszym udarze słonecznym.
Następnego dnia Renia sama udaje się z Jolą do szkoły. Jola ma kilka godzin z uczniami. Były to organizacyjne spotkania z kilkoma klasami. Renia relacjonowała mi, że uczniowie byli bardzo szczęśliwi, że mogli się spotkać ze swoja nauczycielką i z jej siostrą. Kiedy dowiedzieli się, że jestem chory obiecywali modlitwę za mnie. Jola rozdała wyniki końcowego egzaminu z całego poprzedniego roku nauki. Najlepsi uczniowie zostali nagrodzeni koszulkami, które przywieźliśmy z Polski, a wszyscy cenionymi tu cukierkami. Matematyka to bardzo ważny przedmiot w szkole. Jola podkreśla, że tutaj mówi się bez przesady , iż to problem narodowy Tanzanii. Kraj potrzebuje inżynierów, architektów, geologów ( ma bogatsze złoża diamentów niż RPA, jest także złoto, ruda żelaza, miedź i in. materiały) w ogóle ludzi z wykształceniem ścisłym. Matematyka jest fundamentem takiego wykształcenia.
Teraz odpoczywamy. Afryka uczy szacunku dla siebie. Trzeba odpoczywać każdego dnia w czasie sjesty. Nie jest to luksus, ale konieczność w tutejszym klimacie. Osłabiony organizm jest bardziej podatny na malarię. Trzeba odpoczywać po tygodniu pracy. Jola zaraz znalazła teologiczne uzasadnienie moich perturbacji zdrowotnych. Były tajemnice radosne, teraz są bolesne, więc będą jeszcze chwalebne.
Z perspektywy łóżka
Dość ciekawe jest doświadczenie Afryki z punktu widzenia jakim jest pokój proboszcza na misji. To ok. 16 m kw. Umywalka, łóżko (jak wszystkie do tej pory bardzo wygodne, materac na deskach, bez cierpień dla kręgosłupa po rannym wstawaniu) z moskitierą -błogosławionym pomysłem na komary , muchy itp.), biurko starego typu, fotel jeszcze starszego typu, szafa w ścianie i krzesło przy biurku plus jakiś regał na książki i materiały. Są dwie lampy – jedna na prąd, który jest tu niemal regularnie wieczorem wyłączany (wtedy gdy jest najbardziej potrzebny). Nie wiem kiedy uczą się tutejsze dzieci i młodzież – w zdecydowanej większości domostw nie widziałem lamp solarnych (szkoła Don Bosco umożliwia dzieciom naukę codziennie od 20-22 w specjalnie zorganizowanej sali z lampami elektrycznymi lub solarnymi). Zachód słońca przypominam jest tu cały rok ok. 18-19, nic później ani wcześniej. Druga lampa w pokoju proboszcza solarna, nagrzewa się przez baterię słoneczną. Jak wczoraj chciałem przy niej odmówić nieszpory to musiałem sobie pomagać latarką. Po kilku godzinach świeci już bardzo słabo. Jola i Ewa w swoim domu mają nowe, nowocześniejsze solary, które świecą lepiej. Całość probostwa stanowią jeszcze dwa takie pokoje oraz podobnej wielkości salon, do którego wychodzą drzwi z pokoi i jadalni, gdzie jest duży stół. Wchodzi się na probostwo przez małą kuchnię z kuchenką gazową (częściowo elektryczną) bardzo starego typu. Obok jest magazyn a zarazem prysznic również starego typu z oczywiście zimną wodą. Castory dba żeby zatankować deszczówki do „tanka” jak tu nazywają zbiornik pompujący wodę do prysznica i kuchni. WC na zewnątrz już opisywałem.
Rano przed ósmą dzieci idąc do szkoły przechodzą obok probostwa. Jest tu niedaleko podstawówka (czyli primary z angielska). Nie ma żadnej wątpliwości, że idą do szkoły, bo mają jednakowe ubrania. Widziałem też gdzieś dzieci w tych ubrankach jak niosły charakterystyczne tu „kopaczki” do spulchniania ziemi na polu. Idą rozgadane, jakieś radosne, jakby chętne do nauki. Po pierwszej, drugiej po południu wracają (nauka w Don Bosco trwa od 8 do 16 z dłuższą przerwą na posiłek). Nie niosą też jakichś wielkich tornistrów, tylko małe woreczki na zeszyty, bo nie mają książek.
Osobnym rozdziałem opisu probostwa Bugisi z perspektywy łóżka są dźwięki. Właśnie teraz (jest 18.30) oprócz świerszczy, które rozpoczynają swoje przedwieczorne koncerty dochodzi mnie pohukiwanie jakby sowy bardzo regularne, przeciągłe. W nocy słyszę (okna są tu oczywiście otwarte praktycznie cała dobę) jakieś wycie hien, kumkanie żab, tudzież inne dźwięki, które są trudne do zidentyfikowania. Niejedne mogłyby służyć jako dobre tło dla filmów grozy. Wszystko jednak wynagradza ranny koncert ptaków. Właściwie po kilku dniach nie otwierając oczu wiem, że jest już przed siódmą, bo rozpoczął się koncert ptaków na wiele głosów. One mnie budzą i to jakim pięknym śpiewem. Śpiewają też w ciągu dnia, ale ranny koncert uwielbienia Boga jest niesamowity. Wspaniale koresponduje z modlitwą godziny czytań i jutrzni, którą w tym momencie odmawiam. Ptaki mają tu chyba tak wyjątkowe glosy jak ludzie i taką wielką chęć dzielenia się tym darem (na każdej z 28 out stadion jest przecież schola minimum kilku osobowa). Właśnie w chwili gdy piszę te słowa jeden z ptaków potwierdza swoim wysokim „C” treść tych słów, a inne mu wtórują. Niesamowite dla mnie doświadczenie! Ale tutaj nie słyszę samochodów, hałasu ulicznego, gwaru na chodnikach, przekleństw popularnych w Polsce np. gdy stoję na przystanku (język suahili nie ma przekleństw, to jest obce dla nich!), więc mogę usłyszeć naturę, którą Benedykt XVI nazwał Słowem Boga w swej najnowszej adhortacji. Właśnie teraz odezwała się krowa, jakby mi przypominając : a o nas zwierzętach domowych to zapomniałeś? Chciałoby się powiedzieć „ośle”, ale chyba było by to obraźliwe dla tych poczciwych zwierzątek wykorzystywanych tutaj jako pociągowe. Są oczywiście przy misji pieski rzadko szczekające, są kozy beczące (kozina jest też serwowana jako mięso przy posiłkach), są kury, w Don Bosco widzieliśmy też kaczki.
Jaki ciekawy może być świat z perspektywy łóżka (zwłaszcza w Afryce)!

MISJA AFRYKA – 10

– czyli proboszczowskie zapiski z Tanzanii

16 stycznia 2011 (niedziela)

Msza św. w Bugisi jest odprawiana o 9.00. My wyjeżdżamy o 9.45 do out station o nazwie Ilala. Robimy trochę hałasu uczestnikom Mszy, ponieważ salezjanin Babu, który ją odprawia zadecydował, że będzie w zewnętrznym kościele bez ścian. Zapowiada się dziś upał, chyba pierwszy dzień prawie cały słoneczny. Słońce jest nad nami i nie można na nie spojrzeć bez okularów słonecznych –  jest tak intensywne, choć temperatura chyba nie przekracza 30 st. C.

Renia jest coraz lepszą specjalistka od jazdy jeepem na wertepach afrykańskiej sawanny. Jola podkreśla, że jej siostra prowadzi lepiej niż ks. Bembo pracujący w Bugisi. Jedziemy do dość bliskiej stacji misyjnej, ale podróż zajmuje nam ok. pół godziny. Na miejscu okazuje się, że kościół w Ilali jest bardzo porządny, murowany, duży, ok. 200 m kw. Powierzchni. Został poświęcony bardzo niedawno na początku stycznia. Nie ma jeszcze wyposażenia np. ławek. Wierni przynoszą sobie różne sprzęty do siedzenia, a dzieci siedzą najczęściej na bardzo dobrze wypoziomowanej posadzce. Prezbiterium jest podwyższone na dwóch stopniach, ołtarz tez betonowy. Dach dwuspadowy z blachy falistej. Jak przyjeżdżamy wiernych jest niewielu, parę osób. Potem okazuje się, że tak duży kościół jest tu potrzebny. We Mszy uczestniczy ok. 120 osób. Zaczynamy ją gdzieś przed 11, kończymy dwie godziny później. Część wiernych spóźnia się. Msza w Iloli jest bogatsza, gdy chodzi o oprawę liturgiczną. Towarzyszy mi stale dwóch ministrantów (uczniów Joli), którzy choć są bez strojów liturgicznych bardzo dokładnie wykonują swoje obowiązki m. in. jako ministranci światła. Najciekawszy jest jednak chór czy schola. Dwanaście osób dorosłych, połowa mężczyzn śpiewa już długo przed Mszą ćwicząc. Rozpoczynają procesję wejścia tak, że tego nie zauważam. Dopiero Jola (pełniła tutaj skrupulatnie funkcje ceremoniarza) uświadamia mi, że procesja już się rozpoczęła. Ale ponieważ trwa długo i w rytmie śpiewów schola podchodzi do ołtarza od zewnątrz kościoła, więc spokojnie zdążyłem się załapać. Nie jest mi prosto naśladować ich rytmiczny, charakterystyczny rok, ale to nie ma znaczenia. Początek Mszy tak jak u nas. Zwraca moja uwagę inne miejsce procesji z Pismem Św. U nas ewangeliarz z ołtarza zanosi się w trakcie śpiewu Alleluja, tutaj całe Pismo Św. oczywiście z towarzyszeniem śpiewu scholi przynosi 4-osobowa reprezentacja wiernych od tyłu kościoła do kapłana przed ołtarzem, który przyjmując Biblię błogosławi wiernych. Bardzo pięknie w moich uszach brzmi śpiew Chwała na wysokości Bogu. Kilkakrotnie powtarzane są w formie refrenu słowa: Tunakusifu, Tunakuheshimu, Tunakuabudu, Tunakutukuza, Tunakushukuru czyli nasze: Chwalimy Cię, Błogosławimy Cię, Wielbimy Cię, Wysławiamy Cię, Dzięki Ci składamy. Chór jest bardzo dobrze słyszany w tym kościele, śpiewają mocno z całych sił. Jola uświadamia mi, ze ks. Janusz niedawny proboszcz w Bugisi usiłował uświadomić im, żeby schole nie dominowały tak bardzo nad ludem. Rzeczywiście wierni dość słabo, prócz może stałych części mszy włączają się w śpiew. Wierni w całości wykonują liturgię słowa. Katechista przed odczytaniem Ewangelii prosi mnie o błogosławieństwo. Kazanie mówi długo. Jola stwierdza, że nie było interesujące. Różny jest poziom tutejszych katechistów. Ks. Janusz dbał, raz na jakiś czas każdy katechista uczestniczył w czteromiesięcznym kursie formacyjnym. Katechiście cieszą się tu wielka renomą. Gdy nie ma kapłana w stacji misyjnej, czyli w tych 27 pozostałych oprócz naszej, wszędzie są odprawiane dzisiaj nabożeństwa Słowa Bożego prowadzone przez nich. Raz w miesiącu w pierwszą niedzielę wierni gromadzą się na nabożeństwa w tzw. Centrach.  Jest ich 8 w parafii. Są to większe out stadion i wierni z sąsiednich stacji przychodzą na nabożeństwa do tych centrów. Bardzo dobry pomysł, by weryfikować też sposób prowadzenia liturgii, posłuchać innego katechisty.

Modlitwa wiernych jest spontaniczna. Po niej pierwsza procesja z darami wyglądająca podobnie jak wczoraj w Puni na ślubie. To są dary dla całej parafii i dla kapłana. Na jej zakończenie przynoszone są chleb i wino oraz kielich i głębsza patena. Potem przygotowanie darów. Ktoś jest odpowiedzialny za policzenie wiernych, którzy przystępują do Komunii św. Jest ich w Ilali 38. Odliczam komunikanty. W czasie całej modlitwy eucharystycznej wierni klęczą. Mogą też (korzystam z tej okazji) wypowiedzieć razem słowa „Przez Chrystusa, z Chrystusem”. Znak pokoju przekazują sobie bardzo serdecznie chodząc po kościele. Komunia św. pod dwiema postaciami – Jola trzyma patenę z Ciałem Chrystusa. Pełni tu też czasem funkcję szafarza Eucharystii. Po Komunii św. jest druga procesja z darami na potrzeby tutejszej stacji. Po zakończeniu śpiewu na Komunię św. wypowiadam modlitwę pokomunijną i siadam. Ogłoszenia prowadzi sekretarz parafii. Informuje kto ma sprzątać w tym tygodniu kościół, na co została przeznaczona składka z poprzedniej niedzieli i in. Po czym w związku z nasza obecnością zostali na środek poproszeni katechista, lider wspólnoty (odpowiedzialny za jej sprawy organizacyjne, gospodarcze, materialne), także sekretarz parafii, skarbnik. W sumie chyba sześć czy siedem osób. Każdy mówi swoje imię i przedstawia funkcję, która pełni. Potem my jesteśmy zaproszeni na środek. Także się przedstawiamy. Wierni przyjmują nas radosnymi oklaskami.  Jola tłumaczy moje słowa, że bardzo się cieszę, że mogłem z nimi przeżywać dzisiejszą Eucharystię. Przepraszam za błędy. Jola uświadamia mi po Mszy, że nie było ich wiele, ale najgorszy popełniłem przy słowie „módlmy się”. W suahili brzmi to „tuombe”. Trzeba wyraźnie wypowiedzieć „u”, a nie „ł”. Kiedy wypowie się „tułombe” tak jak ją to zrobiłem znaczy to „seks”. Wierni pośmiali się trochę ze mnie w tym momencie Mszy czego nie zauważyłem. Rozumiem teraz Stana – Słowaka, który boi się odprawiać Msze w nieznanym sobie języku. Ja tylko uśmiałem się z swojego przejęzyczenia. Jola mnie uspokoiła. Katolicy z Ilali byli nam bardzo wdzięczni, że mieli dzisiaj możliwość przyjęcia Eucharystii. Cenią sobie bardzo kapłana, który może do nich przyjechać tylko raz na półtora miesiąca. Witając się ze mną wielu z nich pochyla się, a niektórzy nawet klękaja.

Na zakończenie proponuję pobłogosławienie dzieci. Podkreślam, że mamy w Polsce ten zwyczaj (na Eucharystiach wspólnot neokatechumenalnych w każdej celebracji). Bardzo się cieszą z tej możliwości. Dzieci jest chyba 60-70 –  więcej niż dzisiaj u św. Jadwigi  w Chorzowie na Mszy o 11.30, zwłaszcza, że u nas rozpoczęły się ferie. Okazuje się, że to nie koniec mojej dzisiejszej posługi. Po Mszy zostawiam 4 Komunie dla chorych. Są jeszcze dwa groby do pobłogosławienia. Wsiadamy do jeepa. Na pakę pakuje się cała schola, która cały czas śpiewa. Jedziemy do chorych. Są to starsze kobiety. Dwa razy Komunię św. udzielam im w cieniu dużych drzew. Schola cały czas nam towarzyszy, śpiewa także po przyjęciu Komunii przez chorych. Raz wchodzimy do domu matki kapłana. Jest zdecydowanie lepiej wyposażony i wyglądający niż inne. W tym domu Komunię przyjmuje oprócz matki kapłana jeszcze jedna osoba. W między czasie odwiedzamy dwa groby. To nie jest pogrzeb tylko pobłogosławienie grobu przez kapłana. Pogrzeby są tu tak częste, że prowadzą je najczęściej katechiści. Kapłan odwiedzając out stadion proszony jest właśnie o błogosławieństwo. Oba groby są pośrodku pół kukurydzy. Nie ma tu tak jak u nas cmentarzy. Zmarły najczęściej grzebany jest w pobliżu domostwa, gdzie żył. Oprócz modlitwy błogosławiącej jest obrzęd pokropienia woda święconą. Poświęcam całe wiadro. Nie tylko ja, ale i rodzina oraz cała schola , także Jola i Renia polewamy obficie grób wylewając wodę na ziemny kopczyk w formie krzyża. Grób to usypany z ziemi kopiec. Na nim z kamieni ustawiony krzyż. Gdy podchodzimy do jednego z grobów okazuje się trochę zarośnięty trawą. Członkowie scholi oczywiście ze śpiewem na ustach go oczyszczają.

Pozostała jeszcze agapa w domu dyrektora szkoły podstawowej. Są z nami tym razem kobiety, bo pełnią funkcje w „zarządzie” parafii. Na obiad jest ryż, małe kawałki kurczaka w sosie własnym i fasolka. Do picia  Fanta lub Coca Cola. Wracając już sam mówię Joli, że to na pewno ich bardzo świąteczny obiad. Przed  obiadem jedna z kobiet podchodzi do nas z miską, mydłem i ciepłą wodą. Podobnie jest po posiłku. Kurczaka często nie sposób zjeść inaczej jak przy pomocy rąk. Zresztą ze sztućców mamy tylko dużą łyżkę.

W drodze powrotnej robimy sobie zdjęcia pod baobabami. Dla Tanzanijczyków to coś bardzo dziwnego robić zdjęcia drzew, roślin, krajobrazów, zachodów słońca itd. To jakby dla nas robić zdjęcia baterii w łazience albo krzesła przy stole. Dla nich ważniejsze są nasze osiągnięcia cywilizacyjne – samochody, aparaty, kamery, organy elektryczne. Co kraj to obyczaj.