utworzone przez Barbara | 22 lip 2012 | Misja Afryka 2012 - zapiski proboszcza
– czyli proboszczowskie zapiski z Zambii
21 lipca 2012
Zambia ciągle zaskakuje, dziwi. Weźmy sprawę tutejszej waluty. Ma dźwięczną nazwę kwacha (czyt. kłacia). Dolary oczywiście można wymienić na kwacha, ale nie wszystkie. Dolary starszej emisji nie są przyjmowane nie tylko w kantorach, ale i przy płaceniu za inne usługi. U nas w Polsce takie dolary przyjmują i wydają bez problemu. Tutaj z niewiadomo jakich przyczyn żądają tylko dolarów nowszych emisji. Jeśli chodzi o wymianę niższych nominałów to też są problemy. Za jedno-, dwu-, pięcio- czy dziesięciodolarówki dają nawet 30% mniej kwacha. Na moje pytanie dlaczego Wacek odpowiada: Ponieważ są to małe nominały. Na dalszą moją dociekliwość, że przecież z dużej ilości małych nominałów można zebrać „duży nominał” Wacek rozkłada ręce: „Powiedz im to”. Nasza logika wysiada. Po prostu tak tu jest i koniec. Nikt tego nie może uzasadnić. Kwacha kiedyś po odzyskaniu niepodległości była bardzo mocną walutą. 1 kwacha równała się 1 funtowi angielskiemu czyli dwóm dolarom. Dzisiaj 1 dolar to prawie 5 tys. kwacha. Trudno się operuje tymi pieniędzmi komuś kto je ma pierwszy raz w ręce. Aż się prosi, aby poskreślać te zera, które na banknotach mienią się w oczach. Sytuacja w Zambii jest i tak lepsza niż w sąsiednim Zimbabwe, gdzie dyktator Mugabe wypędził białych właścicieli farm i wpędził kraj w straszliwą nędzę. Inflacja jest galopująca. Jacyś nahalni Zambijczycy chcieli mi sprzedać tutaj banknot Zimbabwe o nominale 3 miliardów (dolarów zimbabwańskich). Sytuacja w tym kraju była taka, że rano chleb kosztował milion, a po południu lub następnego dnia za ten sam milion nie można było kupić nawet pół bochenka. Miliony mieszkańców Zimbabwe ucieka do RPA. Zambia jest w zdecydowanie lepszej sytuacji gospodarczej. Kiedyś tuż po uzyskaniu niepodległości była najlepiej rozwijającym się krajem Afryki po oczywiście Republice Południowej Afryki.
Ciekawe są początki przygody misyjnej Wacka. Pracował po święceniach w 1987 roku dwa lata w parafii w Brzęczkowicach. Po uzyskaniu zgody biskupa na wyjazd do Afryki został skierowany do Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie na roczny kurs przygotowawczy. CFM – wg zamysłu organizatorów ma w pełni przygotować misjonarza do jego specyficznej pracy. Oczywiście, nie jest to do końca możliwe. Chociażby sprawa języka. Wacek w liceum i w seminarium miał francuski. Angielskiego musiał się uczyć od podstaw. Nauka zawsze mu szła opornie – jak twierdzi – ale z uporem zabrał się do pracy. W pewnym momencie zauważył, że zaczyna prześcigać w znajomości angielskiego swoich kolegów, którzy przyszli do CFM już z jakąś znajomością tego języka. W ramach przygotowania wyjechał też na trzy miesiące do Anglii. Został skierowany do parafii w Sheffield. Odprawiał Msze po angielsku, uczył się mówić kazania. Jednocześnie pobierał lekcje angielskiego od pewnej nauczycielki. Jeśli chodzi o jedzenie to obiady były bardzo dobre, natomiast Wacek nie mógł się przyzwyczaić do tamtejszych bardzo lekkich śniadań. Pół grejpfruta i szklanka soku ananasowego. Znalazł polski sklep mięsny i przyniósł na parafię całą torbę porządnych polskich wędlin, które właściciel Polak podarował mu, gdy usłyszał kim jest i gdzie zamierza pracować. Kiedy przyniósł swój łup zadowolony niczym myśliwy po polowaniu, proboszcz angielski wraz ze swoją gospodynią kręcili z niedowierzaniem głowami. „My tego tu nie jemy” – stwierdzili. Już wtedy (rok 1990) mówiło się w Anglii wiele o szkodliwości cholesterolu. Po kilku latach Wacek jadąc na urlop do Polski przez Londyn odwiedził sympatycznego proboszcza w Sheffield. Ten witając go otworzył lodówkę wypełnioną po brzegi polskimi wędlinami. Wacek nie umiał się też przyzwyczaić do wyrzucania jedzenia. Nie mógł przekonać ich, że przecież resztę obiadu można odgrzać i zjeść na kolację. Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one.
Ta prawda ma swe zastosowanie także w Afryce. Na początku Wacek próbował Zambijczyków przekonywać do swoich racji, ale po pewnym czasie rezygnował. Choć w pewnych sprawach skutecznie nauczył ich swojego logicznego myślenia. Np. w zakresie samodzielnego, roztropnego gospodarowania pieniędzmi wspólnoty parafialnej, ponoszenia odpowiedzialności za swoje czyny czy zaniedbania czy też w zakresie punktualności. Msze przez dwie niedziele, kiedy z nim odprawialiśmy zaczynały się punktualnie.
Dzisiejszy dzień to podróż z Livingstone do Namalundu. 500 km. Z przerwami (także na załatwianie spraw duszpasterskich parafii) 8 godzin jazdy. Drogi tutaj są prawie puste w porównaniu z naszymi. Często mijają nas duże ciężarówki z miedzią – głównym bogactwem Zambii. Jest to surowiec przygotowany dopiero do przeróbki. Kierują się głównie na południe do Południowej Afryki. Tam zarabiają najwięcej na tej miedzi.
Po drodze kupujemy pomidory i marchew. Kiedy zatrzymujemy się w miejscu handlu od razu przy naszym samochodzie pojawia się kilkanaście osób z pomidorami, marchwią, cebulą, pieczonymi kurczakami, fasolką i innymi produktami. Wacek nie od razu coś kupuje. Pyta o ceny, dyskutuje, rozmawia. Po jakimś czasie, gdy większość handlujących odchodzi do innych samochodów, które się zatrzymały w tym miejscu, Wacek dobija targu z ostatnimi, którzy przyszli ze swoją ofertą. Widać znakomicie wtopił się w tutejszą mentalność.
Czasem mijamy samochody prowadzone przez kobiety. Połowa z nich – zwraca nam uwagę Wacek – nie ma prawa jazdy. Jak to możliwe? Tutaj wszystko jest możliwe. Tak samo jest w Namalundu. Po parafii jeżdżą swoimi samochodami same. Do Lusaki wynajmują sobie kierowcę.
Po drodze mijamy cmentarz. Bardzo skromny. Nie ma prawie wcale pomników. Kopczyki ziemi, z tablicami. Zambijczycy w ogóle nie odwiedzają cmentarzy. Pewien misjonarz jadąc z grupą tutejszych mieszkańców chciał odwiedzić czyjś grób. Gdy tylko skręcił na drogę wiodącą na cmentarz oni pouciekali mu z paki w czasie jazdy. O mało co nie doszło do tragedii. Mocno wierzą w świat duchów. Ale też bardzo się go boją.
Na jednym z postojów sterta drobnych kamieni. Służą jako żwir do betonu. Trzeba je tylko pokruszyć na drobne kawałki. Gdy budowano w Namalundu kościół misjonarze kupili tylko jedną ciężarówkę na początek. Potem ogłoszono wiernym ambony, że potrzeba bardzo dużo takich drobnych kamieni. Do końca budowy wierni sami przynosili kamienie albo samochodem zbierano worki wystawiane na skraju drogi.
Kiedy dojeżdżamy do znanej nam Mazabuki po obu stronach ogromne pola trzciny cukrowej. Ponoć kampania produkująca cukier z tej trzciny jest najlepszym przedsiębiorstwem w Zambii. Mają wiele pól, a także skupują trzcinę od drobniejszych rolników. Podchodzimy do strażnika, który pilnuje wjazdu na teren przedsiębiorstwa. Pytamy czy mogę zabrać kawałek trzciny, którą widzę na polu po raz pierwszy w życiu. Oczywiście. On sam uprzejmie podchodzi fachowym gestem łamie jedną łodygę, usuwa z niepotrzebnych liści i podaje mi 30 cm kawałek słodkiej łodygi. Proponuje nawet, że można ją od razu jeść czy przeżuwać. Zostawiam sobie tę przyjemność po powrocie do domu.
Mijamy też inne duże farmy prowadzone przez Holendrów. Czasem już w drugim pokoleniu. Są to ogromne gospodarstwa czasem 60 czy nawet 100 tys. hektarów. Chodzi o całkowity obszar. Z tego tylko część jest uprawniana. Holendrzy otwarli nawet szkołę dla dzieci swoich pracowników, aby mieli bliżej do szkoły.
Właśnie kiedy pisze te słowa już w Namalundu zgasło światło. Na paręnaście sekund. Wacek komentuje, że muszą się wykazać. Czym? Przerwą w dostawie prądu. Skoro cały kraj ma okresowe wyłączenia to w Namalundu też muszą mieć. A że symboliczne? Któż to sprawdzi.
Wacek zwraca nam uwagę na samochody, którymi poruszają się misjonarze. Diecezja Monze ma ich chyba ponad 300. Ktoś obliczył koszty ubezpieczenie tych samochodów. Okazało się, że można by za tę sumę kupić 9 nowych samochodów każdy wartości 35 tys. dolarów każdy. Bardzo dobrych samochodów. Nie takich skromnych jakim jeździmy. Wacek mimo przynagleń biskupa nie ubezpiecza swego samochodu ponad to co konieczne. A nawet obowiązkowe ubezpieczenie co roku świadomie opóźnia o kilka miesięcy – w skali kilku lat i tak oszczędza. Mówi, że nawet gdyby co roku trzeba było wymienić nawet 5 samochodów to i tak diecezja by zyskiwała.
To już ostatnia część moich zapisków z Zambii. Jutro nie będzie czasu na pisanie. Chyba, że na lotnisku w Johannesburgu, gdzie czeka nas 4 godziny oczekiwania na samolot do Monachium. Wyjeżdżam ubogacony. Odmiennym światem, innym doświadczeniem, poznaniem trochę od podstaw trudnej pracy misjonarskiej. Mimo fizycznego zmęczenia czuję jakąś wewnętrzną satysfakcję i zadowolenie. Wacek też jest uradowany naszą obecnością. Co chwilę daje temu wyraz. Też się uczy od nas, słucha naszych doświadczeń. Takie wizyty pozwalają mu zachować łączność z krajem. Snujemy plany i zapraszamy Wacka do naszych parafii w przyszłym roku w czasie jego urlopu. Żegnamy się z Zambią serdecznie i ciepło. Pozostanie w naszej pamięci i sercu. Odtąd chyba częściej będę w modlitwach pamiętał nie tylko o naszych misjonarzach, ale i o ludziach którym posługują.
utworzone przez Barbara | 21 lip 2012 | Misja Afryka 2012 - zapiski proboszcza
– czyli proboszczowskie zapiski z Zambii
20 lipca 2012
Dzisiaj nareszcie możemy trochę dłużej pospać (wczoraj byliśmy umówieni z pośrednikiem wyjazdu do Botswany na 7.15, a przedwczoraj razem z Wackiem koncelebrowaliśmy Mszę dla sióstr o 6.30). Dziś Msza o 8.15. Potem śniadanie przy którym wywiązała się ostra dyskusja na tematy duszpasterskie, sposobu obecności Kościoła w mediach i w świecie, podejścia do konkretnych sytuacji duszpasterskich w związku ze słabą i powierzchowną wiarą itd. My Polacy – stwierdził Wacek – generalnie nie potrafimy słuchać spokojnie odmiennego zdania. Od razu czujemy się zaatakowani i bronimy naszych światopoglądowych szańców jakby chodziło o nasze być albo nie być. Misjonarz fideidonista z diecezji częstochowskiej ks. Jan Kubisa, który pracował z Wackiem wiele lat w Namalundu po zakończeniu pracy misyjnej wybrał Stany Zjednoczone jako miejsce pracy duszpasterskiej właśnie z tego powodu. W Polsce – stwierdził – czułby się źle, gdy wszyscy ze wszystkimi walczą, gdzie wszystko jest białe albo czarne, gdzie nie ma odcieni szarości, a przede wszystkim spokoju by do końca wysłuchać nawet największego przeciwnika, a nie od razu posyłać go do piekła. Sami po sobie widzieliśmy – nie tylko tego ranka – że to jest prawda.
Dzisiaj celem naszej wyprawy było lotnisko czy lądowisko dla helikopterów. Jedną z wielu atrakcji Livingstone jest przelot helikopterem nad wodospadami Wiktorii. Trwa tylko 15 minut (można zamówić sobie za podwójną cenę 30 minutowy przelot – wtedy leci się też kanionem Zambezi). Dostarcza za to niezapomnianych wrażeń. Chętnym do przelotu jestem tylko ja. Ziga woli podziwiać wodospady stąpając twardo po ziemi. Jedziemy na lądowisko. Nawet w takim miejscu widać mentalność Zambijczyków. Jest godzina 11.00. Wacek pyta się o cenę i godzinę przelotu. Okazuje się, że czekają na grupę, która była umówiona na 10.30 i następny wolny termin jest na godz.15 po południu. Jedziemy do konkurencji (pokazują nam nawet drogę), ale tam wszystko jest dziś zamknięte ze względu na konieczny dzień przerwy dla przeglądu maszyn. Więc wracamy (5 min. samochodem). Okazuje się, że mogę wsiąść do helikoptera już na godzinę 12.00. Kupujemy bilet. Adrenalina mi wzrasta, ale Wacek mnie od razu uspokaja. To jest Afryka i nawet w tym przedsiębiorstwie usługowym nie ma pośpiechu. Ostatecznie wylatuję ok. 13.00. Z wiadomych powodów nie miałem nawet myśli by spojrzeć na zegarek. Lecę helikopterem pierwszy raz w życiu. Pilotem małej maszyny jest biały człowiek najpewniej także Zambijczyk. Są tylko trzy miejsca w helikopterze. Wraz ze mną leci para białych. Ponieważ wcześniej Wacek dał się poznać obsłudze, któryś z naziemnych stewardów pyta jakie chcę mieć miejsce. Odpowiadam, że przy pilocie. I tam też siadam. Zapięcie pasów (takie jak w samochodzie). Nałożenie dużych słuchawek. Pełnią dwie role. Nie słychać kuku silnika, za to słychać komentarz pilota oczywiście po angielsku. Słyszę, a często domyślam się, że opowiada rzeczy znane mi wcześniej. W tym kokpicie jest bardzo ciasno, ale nogi można trochę wyciągnąć. I wreszcie startujemy. Samo wsiadanie i wyżej opisane czynności zajmują chyba pół minuty.
Sam lot trwał niecałe 15 min. Start i lądowanie nie mają nic wspólnego z startem czy lądowaniem samolotu. Gdyby zamknąć oczy to człowiek nie zauważyłby, że jest już w powietrzu. Bardzo szybko znaleźliśmy się nad wodospadami Wiktorii. Czuć było w powietrzu nieco turbulencji, ale w samolotach są większe. Ciekawy był moment, gdy helikopter się przechylał. Ja też się przechyliłem mimowolnie, tak że pilot musiał mnie delikatnie odepchnąć, abym nie przeszkodził mu w sterowaniu maszyną. Zrobiliśmy dwie rundy wokół samych wodospadów, potem przelecieliśmy nad wspaniałym przełomem Zambezi poniżej wodospadów. Na końcu oglądaliśmy ogromne rozlewisko Zambezi tuż przed wodospadami. Liczne wyspy, wysepki, małe kaskady. Wreszcie zobaczyliśmy z góry trochę pobliskiego parku narodowego. Można było zauważyć słonie, bawoły i żyrafy. Ale największe atrakcja przelotu to oczywiście wodospady. Pisze się w liczbie mnogiej, gdyż – jak było to widać z góry – to całe pasmo, szereg wodospadów. W porze deszczowej stanowią na przestrzeni ok. 2 km prawie jeden ciąg spadającej wody. W porze suchej ogromny stopień jest zajęty najwyżej w 5 %, a nawet mniej stanu z pory deszczowej. Uświadomiła mi to pocztówka kupiona po południu przy tutejszym muzeum. Jesteśmy na szczęście w okresie gdy przez wodospady przelewa się jeszcze duża ilość wody. Wodospady widać z daleka. Nad nimi unosi się chmura drobniutkich kropelek wody. A największe wrażenie na mnie zrobiły wędrujące tęcze. Jak lecieliśmy wzdłuż wodospadów to dosłownie tęcza przesuwała się dość szybko wraz z naszym przelotem. Wydaje mi się, ze jest to związane z szybkością helikoptera. Względem ziemi przesuwamy się wolno, ale jest to złudzenie. Helikopter pędzi przecież z dużą prędkością (nie wiem może dwustu czy więcej kilometrów na godzinę) stąd zjawisko przesuwających się tęczy. Niezwykle malownicze są też przełomy rzeki. Jak je nazywam – kaniony. Rzeka poniżej wodospadów biegnie charakterystycznym zygzakiem. Tam też jest – wewnątrz kanionu – przelot w przypadku wykupienia dłuższej trasy. Tam też jest możliwość przepłynięcia rzeki pontonem, ale to jest całodzienna sprawa i nie mamy na nią czasu. Widzimy także w kanionie elektrownię wodną (trzecią co do wielkości w Zambii) zwłaszcza miejsce wypuszczania wody, które oddała już swą moc turbinom.
Widać też bardzo wyraźnie, że zdecydowanie większa część wodospadów należy do Zimbabwe. Może nawet trzy czwarte. Widać też miejsca, które odwiedziliśmy po stronie zambijskiej, a nawet kamienie na których odpoczywaliśmy z Zigą po zejściu do doliny rzeki blisko mostu granicznego.
Cały czas podróży od startu do lądowania sfilmowałem moim aparatem fotograficznym. Film wypadł chyba dość dobrze. Czasem tylko przy pewnym ustawieniu helikoptera względem słońca pojawiały się pewne prześwietlenia. Nieuniknione, gdy robi się zdjęcia i filmy przez szybę. Kabina w helikopterze jest w większości oszklona. W ten oczywisty sposób przystosowana do robienia zdjęć. Potem gdy siedzieliśmy w restauracji czekając na brimę (tutejsza ryba) Ziga z Wackiem mogli zobaczyć mój film. Wacek leciał już tym helikopterem pięć lat temu z kolegami z naszego rocznika.
Po obiedzie, który zjedliśmy po raz pierwszy i jedyny w czasie naszej podróży w restauracji (nie licząc wczorajszego obiadu wykupionego wraz z biletem do parku narodowego w Chobe) zwiedziliśmy wraz z Zigą tutejsze muzeum. Nie jest to duża placówka, ale dość ciekawa. Jest część archeologiczna. To przecież także na terenie dzisiejszej Zambii są miejsca archeologiczne, gdzie odkryto praczłowieka czyli znany nam z antropologii (przynajmniej z nazwy) australopitecus africanus, homo erectus, neandertalczyk itp. Inną część muzeum stanowią próby odtworzenia życia współczesnych i historycznych mieszkańców Zambii. Jest częściowo odtworzona wioska i miasto (m. in. z volkswagenem „garbusem”). Potem jest część ze zwierzętami oczywiście wypchanymi w oryginalnej wielkości. Nie ma tylko tych największych – słoni, żyraf, bawołów, hipopotamów. Potem przeszliśmy przez część historyczną pokazującą drogę do wolności i niepodległości kraju. Wreszcie zobaczyliśmy też dużą salę poświęconą Livingstonowi. Widocznie współcześni Zambijczycy wiele mu zawdzięczają skoro pozbierano w muzeum w mieście noszącym jego nazwisko wiele pamiątek łącznie z listami, które pisał ze swych podróży do różnych osób.
Nie przeszkadza im to, że był Anglikiem związanym z czasami kolonialnymi.
Wreszcie zmęczeni, choć nic przecież wielkiego nie zrobiliśmy, docieramy na nasz nocleg do sióstr Zgromadzenia Krzyża Świętego. Z naszego punktu widzenia tzn. polskiego można by powiedzieć, że wręcz leniuchowaliśmy. Wacek zresztą stale nam przypomina, że jesteśmy na wakacjach, na naszych urlopach. On już dwa razy skorzystał z możliwości roku szabasowego. Dyrektorium o posłudze i życiu kapłanów Stolicy Apostolskiej przewiduje taką możliwość. Kapłan może na rok wziąć urlop, by w pełni odpocząć od swej specyficznej pracy. Nazwa pochodzi z Pisma św. Starego Testamentu, który mówi o roku siódmym jako roku małego jubileuszu, przerwy w obsiewaniu ziemi, zwróceniu długów itd. Kapłan poświęca się w tym czasie studiom, rekolekcjom, podratowaniu zdrowia itd. Wg własnego uznania. Potem może wrócić na poprzednie stanowisko. U nas w Polsce ten przywilej mają (jeszcze) nauczyciele po 10 latach pracy. Te zawody widać mają wiele wspólnego. W Kościele polskim ten rodzaj urlopu jest bardzo rzadko wykorzystywany.
Wacek jest kopalnią różnych ciekawych anegdot. Z tym urlopem też mu się przypomniała jedna. Gdy chciał wyjechać do Stanów Zjednoczonych w ramach roku szabasowego przyjechał do ambasady amerykańskiej do Lusaki, by prosić o wizę. Rozmowa z urzędnikiem: „Po co pan chce jechać do Ameryki?” – pyta urzędnik. „Po to, żeby zwiedzić i pooglądać wasz piękny kraj. Ale ja tam nie muszę być. Krzywdy mi pan nie zrobi, jeśli nie da tej wizy. Mam rok urlopu i chcę go, ale nie muszę wykorzystać, by odwiedzić wasz kraj” – odpowiada Wacek w swoim stylu. „A cóż to za zawód, gdzie dają rok urlopu?”. „Jestem księdzem i takie mam prawo” – kwituje zdziwienie urzędnika Wacek. Dostał bardzo tanio (zaledwie 30 dolarów) wizę i to od razu na 10 lat. Ależ ma siłę przebicia ten synek z Połomii (pod Jastrzębiem)!!!. Wali czasem prosto z mostu. Jest szczery do bólu. Ale też niemożliwe staje się u niego możliwym. Zawsze się targuje. Jakąś pamiątkę, którą handlarz chciał sprzedać za 70 tys. kwacha (czyt. kłacia) on kupuje za 10 tys. (odpowiednio z 14 dolarów na dwa dolary). Tylko w negocjacji ceny biletu na helikopter się nie powiodło, ale sprzedający nie wyśmiał targującego się Wacka. Tłumaczył tylko, że nie ma szefa, który jest władny obniżyć cenę.
Wieczorem siedzimy sobie wspólnie przy kolacji i długo po niej i Wacek snuje opowieści. Dziś jest o słoniach. Bo ze słoniami w Afryce jest ciągły problem. Kiedyś kłusownicy tak mocno przetrzebili stada słoni dla zdobycia bezcennej kości słoniowej, że obawiano się, iż zwierzęta wyginą. Rozpoczęto walkę z kłusownikami. Na terenach parków narodowych toczyły się regularne wojny strażników z kłusownikami. Nie potrafiono zaradzić kłusownictwu więc wezwano na pomoc wojsko. Do czasu, gdy jakiś oddział pijanych żołnierzy otworzył regularny ogień kładąc pokotem kilkadziesiąt słoni. Kiedy wreszcie jako tako opanowano kłusownictwo pozostał problem kości słoniowej zarekwirowanej w czasie prób przemytu. Próbowano ją spalić. Ktoś wpadł na pomysł, by ją z zyskiem sprzedać i – jakże słusznie – wesprzeć szpitalnictwo w Zambii i wzmocnić straż parków narodowych. Nagle na rynku pojawiła się ogromna ilość kości słoniowej mniej więcej pięć razy tyle ile sprzedano. A każdy właściciel zapewniał, że jego kość to jest ta z oficjalnej sprzedaży rządowej. Dziś jest problem z wielką liczbą słoni (patrz dane z Botswany z wczorajszej relacji). Problem jest taki, że zdominował nawet jedno ze spotkań dekanatu w którym pracuje Wacek. Niektóre misje sąsiadują z parkami lub są wręcz na ich terenie np. pierwsza placówka Wacka Ithezi-thezi. Księża bardzo poważnie dyskutowali jak bronić się przed słoniami. Bo słoń nie widzi do przodu tylko bokiem i to jeszcze „jak przez sztachety” mówi Wacek. Może zagrozić budynkom mieszkalnym. Na poważnym spotkaniu duszpasterskim padały różne propozycje jak bronić się przed słoniami, które gdy poczują żywność są w stanie rozwalić cały budynek mieszkalny. Można rozpalać ogień – ale jak długo można palić ogień wokół probostwa? Inna propozycja – nie siać nic wokół probostw co mogłoby zwabić słonie. Jeszcze inna propozycja dotyczyła przechowywania żywności, która może zwabić słonie. Nie trzymać jej w mieszkaniu, ale w osobnych chatkach, komórkach budowanych poza probostwem. Czwarta propozycja to sadło lwa – obsmarować nim teren wokół probostwa. Słoń wtedy nie podejdzie. Wacek mówi, że trochę niekulturalnie czytał wtedy książkę, ale jednym uchem słuchał poważnych rozmów w czasie spotkania dekanalnego księży. W Namalundu nie ma słoni, więc ten problem mało go dotyczył. Póki co ozdobę głównej sali parlamentu zambijskiego stanowią dwa duże kły słonia. Każdy poseł przemawiający w parlamencie jest na ich tle. Nikt nie jest w stanie powiedzieć czy legalnie zostały zakupione czy z przemytu?
utworzone przez Barbara | 20 lip 2012 | Misja Afryka 2012 - zapiski proboszcza
– czyli proboszczowskie zapiski z Zambii
19 lipca 2012
Wczoraj wieczorem mieliśmy jeszcze jedno ciekawe spotkanie. W czasie robienia zakupów w supermarkecie Wacek natknął się na biskupa Livingstone Raymunda. Robił zakupy ponieważ diakon, który jest z nim nie ma prawa jazdy. Wacek mówił nam, że to dla niego święty człowiek. Zanim został biskupem pracował w Mambie, która była także placówką Wacka. Bardzo gorliwie odwiedzał out station troszcząc się o wzrost duchowy swoich wiernych. Pokorny, cichy, bardzo oddany Bogu i Kościołowi. Sytuacja w której go zastaliśmy także świadczy o jego skromności i prostocie nawet na tutejsze warunki.
Celem naszej dzisiejszej wyprawy jest Botswana, jeden z czterech krajów słynnego „czwórstyku” afrykańskiego. Jedziemy tam zwiedzić park narodowy Chobe (czyt. Ciobe), rzeki, dopływu Zambezi. Najpierw jedziemy 60 km do przejścia granicznego. Owo „przejście” jest w takim bałaganie, że rzeczywiście można je przejść bez najmniejszych problemów. Mnóstwo samochodów, dużych ciężarówek (najczęściej z miedzią), ludzi handlujących po obu stronach granicy. Jednak stoimy po odpowiednią pieczątkę w budynku administracyjnym, by potem w czasie kontroli nie narazić się na komplikacje. Po przejściu strony zambijskiej wsiadamy do motorówki i pokonujemy rzekę Chobe. A potem – niestety ponad godzinę czasu – marnujemy czekając w kolejce na pieczątkę w paszporcie po stronie botswańskiej. Okazuje się, że mają nowy system komputerowy i chyba jesteśmy „szczęśliwcami”, na których urzędnicy uczą się go obsługiwać. Mimo słońca jest bardzo zimno, wietrznie. Jedynie stanie w słońcu troszkę nas ogrzewa. Temperatura jest większa jedynie w południe. Jest wtedy przyjemnie ciepło. Tuż po zachodzie słońca robi się zaraz chłodno. Wreszcie jedziemy do pobliskiego biura Kalahari Tours, gdzie mamy zaplanowane dwie atrakcje. Zwiedzanie parku z łodzi płynącej rzeką i – po południu – przejazd samochodem.
Najpierw łódź. Jest duża, z dwoma pokładami. Może zabrać chyba 30-40 osób. Właściwie to taka prostokątna platforma. Wygodna dla turystów, bo można swobodnie się poruszać i robić zdjęcia. Rzeka Chobe tworzy w tym miejscu potężne rozlewiska, szuwary, wysepki na których jest pełno zwierząt, przede wszystkim ptactwa. Tych większych trzeba trochę poszukać. Niektóre jak bawoły są widoczne z daleka. Podpływamy jak można najbliżej tych potężnych zwierząt. Jeden z nich akurat robi sobie kąpiel w błocie. Tarza się w nim, a potem odróżnia się od swoich kolegów czy koleżanek błyszczącą w słońcu sierścią. Podpływamy także blisko krokodyli. Leżą leniwie, a właściwie śpią w słońcu, tuż nad brzegiem rzeki. „To atrapa” stwierdza autorytatywnie Ziga. Tak, tak – potwierdza Wacek -krokodyle tutaj to tylko atrapy. Śmiejemy się potem z tych stwierdzeń i każdego następnego krokodyla określamy mianem „atrapy”. Zwierzęta są całkowicie nieruchome. Widzieliśmy ich kilkanaście w różnym wieku i wielkości od małych metrowych po dwu- trzymetrowe. Zamknięte w swych pancerzach kompletnie nie reagują na hałas silnika naszej łodzi i nas – zachwyconych widokiem zwierząt na wolności. Nigdy oczywiście nie schodzimy na ląd. To zwierzęta są tutaj u siebie, a my jesteśmy ograniczeni łodzią. Widzimy jeszcze stada antylop różnego rodzaju. Największe wrażenie robią oczywiście słonie schodzące do wodopoju jaki stanowi rzeka. Słonie widzimy na lądzie wśród krzewów i zarośli, a także w samej rzece. Z bliska i oddali. Niekiedy całe stada liczące kilkanaście sztuk. Na lądzie stałym
(w przeciwieństwie do wysepek) zatrzymujemy się przy drzewie, gdzie na jednej z gałęzi usiadł orzeł. Podpływamy jak można najbliżej. W pewnym momencie orzeł zrywa się do lotu, a w swoich szponach trzyma dużą, złociście mieniącą się w słońcu rybę. Ten nagły start do lotu budzi zachwyt. Wacek powtarza usłyszaną gdzieś teorię, że współczesne helikoptery wykorzystują tylko 30 % możliwości technicznych, którymi natura (czyli Pan Bóg) obdarzyła ważki. Trudno sobie wyobrazić, jak będę wyglądać loty, gdy ten procent znacząco wzrośnie. Na innym drzewie widzimy wygrzewającego się na jednej z gałęzi dużego jaszczura, a pośród zarośli wiele antylop kudu popularnych w tym parku dużych zwierząt. Nie są zbyt płochliwe i dają się fotografować z bliska. Oczywiście nad rzeką są też hipopotamy. Czasem nieruchomo leżą (atrapy – komentujemy), czasem widać tylko grzbiety, gdy są zanurzone prawie całkowicie w wodzie, czasem tarzają się w błocie. Potężne zwierzęta, roślinożerne. Ale potrafią rozdrażnione zaatakować i startować swoją ofiarę. Ziga zwraca mi uwagę na duże płaty skóry rozciągniętej między nogami a tułowiem. To chyba one sprawiają, że tak duże zwierzę potrafi sprawnie pływać.
Powoli nasze pływanie po rzece dobiega końca wracamy na obiad serwowany w ramach pakietu, który wykupiliśmy. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w kilku punktach. Na końcu po przeciwnej stronie lądu do którego zmierzamy z daleka widzimy różnokolorowe „bawoły”. Okazuje się, że to tylko tutejsze bydło. Bawoły są zawsze czarne.
Po południu wyjeżdżamy samochodem specjalnie przystosowanym do wędrówki przez park. Zabiera 9 osób. Trzy rzędy krzesełek, wygodnych, z oparciem, znajdujących się wyżej niż szoferka i poukładanych stopniami tak, żeby ułatwić wszystkim robienie zdjęć. Wędrujemy tym samochodem jakieś 2,5 godziny po piaszczystych drogach, czasem bardzo nierównych. Momentami – zauważa Wacek – kierowca, a zarazem przewodnik włącza napęd na cztery koła, by pokonać szczególnie trudne odcinki. Powszechną wesołość wzbudza Wacek. Jak tylko jedziemy nakłada na siebie śpiwór całkowicie zanurzając się w nim. Po prostu nie znosi przeciągu, którego nie brakuje na otwartym samochodzie. Jest spośród naszej gromadki najbardziej rozgadany, komentujący różne sprawy (podziwiam jego znakomitą znajomość angielskiego). Rozbawiony kierowca kpi – jak będzie chciał oglądać zwierzęta, skoro jest całkowicie nakryty. Wacek oczywiście, gdy się zatrzymujemy zdejmuje śpiwór. Gdy ruszamy słyszy życzliwe „Good night” („dobranoc”) i nie przejmuje się niczym.
Różnica między Serengeti, a Chore jest w tym, że tutaj zwierzęta są bardzo blisko, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Serengeti – to olbrzymia najczęściej płaszczyzna rzadko porośnięta drzewami, a Chore to małe wzniesienia, zarośla, czasem mały gąszcz (kierowca ostrzega nas przed zaroślami, których nie można wyminąć i na pace trzeba się uchylić).
Najpierw spotykamy żyrafy majestatycznie skubiące zielone liście. Pojedyncze sztuki, czasem kilka razem, małe i duże. Pytamy jaką wysokość może osiągnąć to zwierzę. Nawet do 5 metrów mówi nasz przewodnik. Żyrafy są tak blisko, że można zrobić bardzo dokładne zdjęcie ich głowy. Dowiadujemy się także, że z daleka można rozróżnić samca od samicy owłosieniem na charakterystycznych dla nich różkach na głowie (samiec ma je większe). Potem jedziemy wzdłuż rzeki. Znów różne antylopy od tych najbardziej charakterystycznych z trzema czarnymi wstęgami na pupie, po bardzo ciekawe np. z „mieczami”, dużymi skrzywionymi w formie łuku rogami o 70-80 cm długości. Słonie także w tej części parku wychodzą do wodopoju. Widzimy jak piją wodę, a zarazem potem jak wykorzystują swoje trąby do posypywania się piaskiem. W dalszej części wędrówki w dość gęstych zaroślach jeden ze słoni dosłownie dwa metry od samochodu drapie sobie stopę na pniaku. Widzimy też martwego słonia. Przewodnik twierdzi, że leży tu już prawie pół roku. Nawet hieny nie chcą tej padliny, taka jest twarda, wręcz skamieniała po wysuszeniu. Dowiadujemy się, że przyczyną śmierci słonia może być oczywiście starość, ale także choroba albo wpadnięcie w szał, gdy np. (to dopowiada Wacek) mrówki wejdą słoniowi do wnętrza trąby i nie potrafiąc się ich pozbyć tak szaleje, aż rozbija sobie głowę i ginie. Na szczęście takich szalejących słoni nie spotykamy.
Kierowca na początku wędrówki mówi, żebyśmy byli cicho, by nie spłoszyć jakiegoś „kota” czyli lamparta czy lwa. „Tak jakby silnik samochodu nie robił w ogóle hałasu” komentuje po polsku kpiąco Wacek. Widzimy też wiele małp pawianów („babuny” jak tu wołają) bardzo podobnych do tych, które oglądaliśmy przy wodospadach Wiktorii, choć nieco mniejszych. Także małe zwinne mangusty śmigające po drodze i między drzewami podobne do łasiczek. Czasem na brzegu rzeki widzimy jednocześnie kilka rodzajów zwierząt –np. słonie, bawoły i hipopotamy. Tak dużo jest tu zwierząt. Samych słoni jest w parku ok. 60 tysięcy – informuje przewodnik, a w całej Botswanie 120 tys. Okazuje się, że to wielkie bogactwo tego kraju i całej Afryki. Wielu turystów przyjeżdża właśnie po to, by zwiedzać parki narodowe i oglądać zwierzęta.
Jadąc z powrotem wzdłuż brzegu rzeki z perspektywy dość dużego pagórka oglądamy z zachwytem wspaniały krajobraz – ląd poprzecinany rzeką i różnego rodzaju skupiska zwierząt. Wszystko w blaskach powoli zniżającego się słońca (jest godz. 16.30 – zachód ok. 18.00). Przepiękny widok. Proszę kierowcy, aby się zatrzymał (robi to zresztą cały czas, gdy tylko ktoś z jego pasażerów o to prosi, nawet, gdyby innych to nie interesowało).
Jadąc z powrotem do Livingstone odczuwam ogromne zmęczenie. W Polsce gdybym
3 godziny popływał statkiem po spokojnej rzece i ponad dwie godziny pojeździł samochodem nawet po takich wertepach jak tutaj z pewnością nie byłbym tak zmęczony. Potem w nocy śpimy po 8-9 godzin nawet i to bardzo dobrze, mocno, tym bardziej, że pokoje są nieogrzewane i jest w nich najwyżej 16-17 stopni (na zewnątrz jeszcze mniej). Dla Afrykańczyków to rzeczywiście zima. Klimat tutaj wymusza inny rytm życia i dnia. Bez sjesty, odpoczynku w południe człowiek już o 17.00 czy 18.00 czuje się nawet bardziej zmęczony niż u nas o 22.00.
utworzone przez Barbara | 19 lip 2012 | Misja Afryka 2012 - zapiski proboszcza
– czyli proboszczowskie zapiski z Zambii
18 lipca 2012
Dziś wcześnie rano odprawiamy Mszę siostrom zakonnym, które nas goszczą (o 6.30). Sióstr jest sześć – same Zambijki. Jeszcze parę lat temu było tu kilka sióstr z Niemiec i Austrii. Wymarły, ale na szczęście kościół zambijski nie narzeka na brak powołań. Po śniadaniu o 8.00 wyjeżdżamy do największej atrakcji chyba całej Zambii – Victoria Falls (czyt. „fols”) – Wodospadów Wiktorii. To wodospady na potężnej rzece Zambezi. W XIX wieku dr David Livingstone wielki podróżnik i odkrywca sądził, że dotrze łodzią od źródeł Zambezi do Oceanu Indyjskiego. Na przeszkodzie stanęły ogromne wodospady, które nazwał oczywiście na cześć królowej Wiktorii. Jest tutaj jedyny w swoim rodzaju styk czterech państw: Zambii, Zimbabwe, Botswany i Namibii. Livingstone myślał, że połączy rzeką Zambezi (dobudowując w przyszłości kanał do Atlantyku) cztery kraje z Oceanem Indyjskim. Stąd granica Namibii na północy to wąski przesmyk właśnie do tego miejsca, gdzie się znajdujemy. Najpierw wytyczono granice, a potem okazało się, że na przeszkodzie stoją wodospady.
Kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce przy drodze przed granicą z Zimbabwe stał długi szereg tirów i ciężarówek. Na jednej nich prawdziwą zabawę zrobiły sobie małpy. Bez skrępowania baraszkowały po ciężarówce. Byliśmy z Zigą niezwykle zaskoczeni i rozbawieni tą sytuacją. Nikt z kierowców oczywiście nie reagował na tę sytuację.
Pierwszy kontakt z wodospadami robi olbrzymie wrażenie zwłaszcza dla kogoś kto widzi to pierwszy raz (tak jak ja – Ziga był już tu 5 lat temu). Szum wody spadającej ponad 100 m w dół, tęcze różnego rodzaju, całe chmury deszczu spowodowanego rozpryskiwaniem się wody na skałach (w pewnym momencie przestał mi działać aparat fotograficzny z powodu zawilgocenia) – wszystko to robi niesamowite wrażenie. Nie można tych wodospadów zobaczyć w całości. Długość prawie dwa kilometry. Z tego większa część na terenie Zimbabwe (tej części nie oglądaliśmy). Wysokość 120 m. Rzadkie są miejsca, gdy wodospad widać od góry do dołu. I te tęcze. Mocne, wyraziste, często podwójne (Wacek widział nawet kiedyś potrójną). Byliśmy świadkami dzisiaj (Wacek twierdzi, że po raz pierwszy to widział) tęczy w kształcie ogromnego, dokładnie zamkniętego koła. Na początku zwiedzania można wypożyczyć płaszcze przeciwdeszczowe. Tak mocno w niektórych miejscach chmury drobnych kropli oblewają zwiedzających.
Tuż przed wejściem na pierwszy punkt widokowy potężna figura Livingstonea z brązu, który został przedstawiony w momencie, gdy pierwszy raz zobaczył ten ósmy cud świata. Noga wysunięta do przodu, ręka nad czołem i tak jak my zwiedzający za chwilę zobaczy pierwszą część wodospadu. Najpierw wędrujemy jakby naprzeciw spadającej wody. Tutaj jest najwięcej tego „deszczu”. Punktów widokowych jest kilkanaście. Momentami nie można na nich wytrzymać więcej niż paręnaście sekund, bo człowiek zostanie przemoczony do suchej nitki. Mam sandały i od razu to czuję. Tęcze pokazują się w różnych momentach i z różnych stron. Nagle widzimy człowieka, który na rzecze tuż powyżej wodospadu chyba łowi ryby, bo cóż innego by tam robił brodząc w wodzie. Trudno go sfotografować. Chmury kropel tworzą mgławicę i aparat fotograficzny nie chwyta krajobrazu z takiej odległości. Zwiedzając tę cześć wodospadów robimy jakby duże koło wracając na tym „półwyspie” drugą stroną, gdzie jest potężny kanion, ale suchy, porośnięty niczym dżungla (zejdziemy do niego później). Widzimy na krańcu naszego „półwyspu” ogromny most graniczny między Zambią a Zimbabwe (dawniej Rodezją Północną i Południową) wybudowany przez Anglików. Jest to most kolejowy, drogowy i dla ruchu pieszego. Trafiają tam też zwolennicy mocnych wrażeń spuszczając się na linie w dół z zawrotną szybkością. To oczywiście kolejne źródło zarobkowania – owo bungee. Mamy nawet potem propozycję rzucenia się w dół, ale nie mamy na to najmniejszej ochoty. Potem idziemy powyżej wodospadów nad rzekę tuż przed tym ogromnym uskokiem. Już tutaj woda tworzy wiry, załamania, wysepki, spiętrzenia. Widzimy gdzieś na środku kolorowe kwiatki na skrawku ziemi. Naszą uwagę skupiają też kolorowe ptaszki czasem małe jak kolibry. Być może to jest ten typ najmniejszych ptaków. Jesteśmy w tym momencie już po prawie trzech godzinach zwiedzania, bez specjalnego zatrzymywania się zbyt długo na wyznaczonych miejscach widokowych. Wracamy do punktu wyjścia i rozdzielamy się. Wacek jedzie załatwić nam formalności związane z wyjazdem następnego dnia do Botswany, a my z Zigą zaliczamy kolejne dwie trasy. Pierwsza reklamowana jako szczególna gratka dla fotografów, a druga to zejście w dół suchego kanionu. Trzeba zauważyć, że poziom wody ma duże znaczenie dla zwiedzania. Teraz jest pora sucha i poziom wody na rzece się obniżył. Gdy jest najwyższy w porze deszczowej, to w niektórych miejscach nawet kilkusekundowa obecność naraża na całkowite przemoknięcie. Idziemy trasą dla fotografów. Robię zdjęcia i małe filmiki ogromnego kanionu głębokości może 100 czy więcej metrów. Skały są różnokolorowe, czasem porośnięte drzewami, na dole piargi. Z daleka widać wodospady. Czasem tylko chmury „deszczu”, który swe źródło ma w dole, a nie tak jak normalnie w górze. Widać też z daleka część wodospadu należącą do Zimbabwe (ponoć jeszcze piękniejsza niż ta, którą zwiedzamy). W dole rzeka Zambezi w pierwszym odcinku tuż po „spuszczeniu” wody z góry. Rzeka przed zejściem w dół jest bardzo szeroka, nawet na dwa kilometry, a potem wody spływają dość wąskim, nie wiem może stu- dwustumetrowym korytem. Spiętrzenie wody, wiry robią nawet na górze ogromne wrażenie.
Potem wracamy i schodzimy w dół kanionu, doliny. Całość trochę mi przypomina – oczywiście w zdecydowanie mniejszej skali – znany ze zdjęć słynny kanion rzeki Colorado w Ameryce. Na dnie kanionu jest duża wilgotność, dobry klimat dla zwierząt i roślinności. Momentami wędrujemy jak w dżungli. Palmy, drzewa z lianami, często bardzo grubymi, czasem już powalone. Na dół prowadzi porządny chodnik w miarę równy. Wacek wcześniej mówił nam, że jak tu był jeszcze kilkanaście lat temu to było niewiele chodników murowanych i zwiedzający ślizgali się szczególnie w miejscach nieustannie nawilżanych tym sztucznym deszczem. Właściwie nie wiem jak napisać: sztuczny czy naturalny? Przecież nazwa „sztuczny” odnosi się do czegoś specjalnie wytworzonego przez człowieka. A tutaj nie ma nic ze sztuczności. Od tysięcy lat źródłem tego czasem chwilowego deszczu (przywiewanego wiatrem) jest naturalnie spadająca woda. Na końcu chodnika (wędrowaliśmy może 15-20 min .) głazy tuż nad rzeką kończą trasę turystyczną. Siadamy i robimy sobie drugie śniadanie. Obserwujemy w czasie może pół godziny odpoczynku tych kilkunastu „straceńców” skaczących z dobrze tu widocznego mostu. Po chwili zauważamy, że jest już czas na modlitwę Anioł Pański. Takie dość sprawne przejście części zambijskiej Victoria Falls. Zajęło nam 4 godziny.
Przy powrocie kolejna przygoda. Wchodząc zostaję trochę w tyle, bo robię zdjęcia tej unikalnej flory na dnie doliny. W pewnym momencie mija mnie najprawdopodobniej przewodnik zambijski z grupą białych turystów (wcześniej i później oczywiście spotykamy tu przedstawicieli „całego świata”). Po standardowym „Hallo” mówi coś do mnie po angielsku pokazując na intensywnie żółtą torbę z naszym jedzeniem, którą niosę. Mimo słabej znajomości angielskiego domyślam się o co chodzi. Na górze są małpy i kolor mojej torby może spowodować ich zainteresowanie. Przypomniałem sobie opowiadanie Wacka, który w podobnej sytuacji będąc sam został otoczony grupą małp. Poczuł się nieswojo, gdy ich „herszt” zaczął patrzeć mu prosto w oczy. Wacek zachował się przytomnie. Podniósł ręce robiąc się jeszcze większym niż jest w rzeczywistości. To nieco odstraszyło małpy i pozwoliło mu sięgnąć po pobliski duży kij, który mógłby stanowić jeszcze lepszą ochronę. Źródłem zainteresowania małp była oczywiście torba z jedzeniem. Małpa niby nie jest groźna, ale może niebezpiecznie podrapać człowieka. To wszystko błyskawicznie przypomniałem sobie w momencie, gdy zwrócono mi uwagę na „przyciągający” małpy kolor torby. Paręnaście sekund później Ziga (kilkanaście metrów przede mną) daje mi sygnał, że widzi pierwsze małpy. Wcześnie głośno poinformowałem go o ostrzeżeniu Zambijczyka, trochę dumny, że go szybko zrozumiałem. Miałem w ręce moją kurtkę, którą noszę w Zambii zwłaszcza rano i wieczorami, gdy jest zimno. Teraz po wodospadowych „deszczach” nie była mi potrzebna na plecach, bo wędrówka w górę przypomniała mi, że można się tu porządnie spocić w tej ich zimnej porze. Więc szybko zawinąłem torbę w kurtkę i z lekkim dreszczykiem wszedłem w ostatni odcinek podejścia, gdzie rzeczywiście była prawdziwa chmara małp – skaczących po drzewach, biegających. Zaraz po tym wydarzeniu spotkaliśmy Wacka, który czekał na górze. Umówiliśmy się na ławce obok zejścia w dolinę. Niestety. Była zajęta przez małpy. Może tutaj w parku narodowym należącym do Światowego Dziedzictwa Natury ONZ one miały pierwszeństwo. Więc Wacek postanowił zawieźć nas w inne ciekawe miejsce rzeki Zambezi.
To jeszcze niżej niż widzieliśmy na dole przełom Zambezi tuż za wodospadami. Przypomina to trochę przełom Dunajca, ale skala oczywiście Zambezi jest zdecydowanie większa. Koryto rzeki gdzieś daleko w dole (znów 100-150 m), jakby przygotowane na zawody kajakarstwa górskiego. Ściany z obu stron niemal pionowo opadają w dół. Powędrowałem sobie wzdłuż grani tego kanionu. Wacek opowiadał nam jak skorzystał kiedyś z kolejnej atrakcji turystycznej i spłynął rzeką tak jak u nas spływa się Dunajcem czy Popradem. Byli jednak w prawdziwych wojskowych pontonach (po 6 osób każdy). Obowiązkowo z kamizelkami ratunkowymi. Ze względu na wodę porozbierani jak do kąpieli. Całe szczęście, że Wacek pomyślał o kremie ochronnym w związku ze słońcem. Inni wychodzili ze spływu dosłownie spaleni od słońca. Była to jak dla niego niezwykła przygoda. Przewodnicy straszyli turystów nieprawdopodobnymi opowiadaniami o możliwościach wywrócenia się pontonu. Każdy uczestnik musiał podpisać zgodę na wypadek utraty zdrowia czy nawet życia. Okazało się – opowiadał nam Wacek – że wprawdzie emocji nie brakowało, ponton kołysał się na wszystkie strony, wznosił i nagle opadał, ale był dość stabilny. Najciekawszy był moment, gdy przez kanion zaczął przelatywać helikopter (to też kolejna atrakcja – widok wodospadów i Zambezi z helikoptera). Najpierw nie był widoczny, a huk silnika upodabniał się do serii z karabinu maszynowego. Wacek zabawił się w wojnę i „odpowiedział” serią z wiosła, które trzymał w ręku (każdy uczestnik miał wiosło i przed spływem był uczony wraz z innymi na wodzie jak się steruje pontonem). Po chwili przerażenia, inni złapali w lot gest Wacka i obrona pontonu przed helikopterem w pełni się powiodła.
Potem pojechaliśmy – jak to nazywa Wacek – pod tutejszy „Bartek” – potężny, stary baobab do którego wiodą schody i można się przespacerować po rozłożystym drzewie. Oczywiście i tutaj nie brakuje ”pamiątek” w postaci podpisów i dat odwiedzających drzewo. Widzę lata 1996, 2002 i niezrozumiałe podpisy. Drzewo jest odporniejsze na wygłupy „kronikarzy” i te wpisy za parę lat będą już zupełnie zarośnięte, tak jak to widać po starszych już zupełnie niewidocznych. Potem jedziemy do miasta na ewentualną wycieczkę łodzią. Ale okazuje się, że dzisiaj nie ma klientów i na wynajęcie najmniejszej łodzi i popływanie na rzece Zambezi potrzeba czterech osób, a nas jest tylko trzech. Umawiamy się z przewoźnikiem ewentualnie na piątek. Bo jutro – jak Pan Bóg pozwoli – mamy przeżyć małe safari w Botswanie – prawdziwym raju dla zwierząt.
Wracamy do gościnnego domu sióstr ok. 16.00 i jestem naprawdę bardzo zmęczony dzisiejszą wędrówką.
utworzone przez Barbara | 18 lip 2012 | Misja Afryka 2012 - zapiski proboszcza
– czyli proboszczowskie zapiski z Zambii
17 lipca 2012
Rano rozpoczynamy dzień od śniadania o 7.30. O 8.15 rozpoczyna się wspólna modlitwa kapłanów. Nie jest to jutrznia, ale piętnastominutowa modlitwa uwielbienia, prośby i modlitwa jubileuszowa diecezji Monze z okazji pięćdziesięciolecia istnienia. Przeplatana fragmentami Pisma Św. i pięknymi śpiewami. Wacek zaznacza, że gdyby on był poproszony o prowadzenie tej modlitwy to zaproponowałby oczywiście brewiarz. Ale chwali tę modlitwę prowadzoną w ciszy, skupieniu, pobożnie. Potem jest wprowadzenie w plan dnia.
W międzyczasie dojeżdża kilkunastu kapłanów. Jest nas w sumie ok. 70 czyli frekwencja 70% ilości kapłanów w diecezji (dla porównania w archidiecezji katowickiej jest ok. 1100 kapłanów). Przy takiej liczbie biskup Emilio może znać swoich kapłanów osobiście i to bardzo dobrze. Odwiedza ich nie tylko przy wizytacjach. Bp Emilio ma już siedemdziesiąt pięć lat i w tym roku najprawdopodobniej będzie mianowany jego następca. Poprzednik biskupa był Zambijczykiem i zginął tragicznie w wypadku samochodowym. Ciekawe, że była przynajmniej jakiś czas tendencja Stolicy Apostolskiej, by na nowo mianować biskupami białych misjonarzy. Nie wszyscy Zambijczycy sprawdzali się na tym stanowisku. Istnieje duży problem mentalności Zambijczyków zupełnie odmiennej od naszej europejskiej. Przykładem jest postawa biskupa Emilio wobec Wacka. Wacek jest tu weteranem i ma duży autorytet. Na spotkaniu księży diecezji jest np. dyskusja na temat powoływania i funkcjonowania rad ekonomicznych parafii. Pada wiele słów, pięknych zamierzeń. Wacek pyta dyskutujących czy istnieją w waszych parafiach takie rady. Nie – pada odpowiedź. Bo u mnie jest już od trzech lat i bardzo dobrze się sprawdza. I tak ich punktuje swoim realistycznym, wymagającym spojrzeniem na różne sprawy. Inna dyskusja na temat kosztów utrzymania samochodów na parafiach. Diecezja pokrywa kapłanom rachunki za paliwo, ubezpieczenie, serwis itd. Jest w czasie rozmowy apel o oszczędności, ograniczenie wydatków itd. Wacek zaznacza, że sam kupił samochód, nie bierze pieniędzy z kasy kurii i żadna zewnętrzna stacja nie jest pozbawiona posługi duszpasterskiej z powodu oszczędności. Zambijczycy czasem nie odwiedzają out station z powodu oszczędności. Nie mają też wyrobionego poczucia odpowiedzialności i sumienności w wypełnianiu swoich obowiązków. Wacek pół żartem pół serio mówi, że w Namalundu są zawsze rok do przodu w porównaniu z całą diecezją. Ostatnio biskup Emilio prosił go, żeby tak jednoznacznie nie obnażał prawdy o Zambijczykach, aby ich nie obrażać. Pytanie czy to jest obraza czy rzeczywista troska o postęp, rozwój?
Tak jak wobec biskupa i księży diecezji Wacek jest bezkompromisowy wobec swoich parafian. Uważa, że tylko tak może ich czegoś nauczyć, do czegoś zmobilizować. Jeśli zapomną posprzątać kościoła i przyjdą wieczorem w sobotę z przeprosinami to nie ma zmiłuj się. Mają całą noc na przygotowanie świątyni do Eucharystii. Zdecydowanie stawia na ich samodzielność. Kolektę sami zbierają i przeznaczają na potrzeby parafii. Wacek pokazuje im tylko rachunki, wydatki, koszt funkcjonowania uświadamiając im wydatki. Oni sami podejmują decyzje na co wydawać pieniądze, ale sami też ponoszą odpowiedzialność za realizację danego projektu. W parafii w Namalundu jest oprócz wspólnot podstawowych obejmujących całą parafię (poszczególne stacje zewnętrzne same w sobie stanowią takie wspólnoty – czasem jest ich tam nawet dwie): Katolicka Liga Kobiet, Legion Maryi. Grupa Nazaretańska, chór (a właściwie dwa – anglojęzyczny i języka lokalnego), dzieci Maryi, ministranci, Dzieci św. Marii Goretti, Odnowa w Duchu Św., grupa młodzieżowa i oczywiście ministranci. I to w parafii liczącej ok. 1000 katolików. Widać w Zambijczykach ogromne zapotrzebowanie na tworzenie i przede wszystkim aktywne działanie w małych grupach.
Powróćmy do spotkania w ośrodku Kizito. Nazwa pochodzi od jednego z męczenników z Ugandy z 1886 roku, kanonizowanych w 1964 przez papieża Pawła VI w czasie jego pielgrzymki do tego kraju (Kizito był najmłodszym z 21 męczenników – miał 13 lat). Po modlitwie następuje przedstawienie się poszczególnych kapłanów z imienia i nazwiska oraz wymienienie parafii w której dany kapłan pracuje. W diecezji Monze oprócz kapłanów diecezjalnych, są fideidoniści, zakonnicy ze Zgromadzenia Ducha Św. i jeszcze kilku zgromadzeń. Potem następuje podział na grupy dyskusyjne, które mają pracować przez godzinę. Kapłani są podzieleni wg przynależności zakonnej czy diecezjalnej (Wacek jest w grupie z innymi fideidonistami). Nasz wczorajszy gość ks. Kazik nazywa fideidonistów „prywaciarzami”. O ile zakonnicy mają duże wsparcie swoich wspólnot zakonnych, fideidoniści nie zawsze spotykają się z podobnym poparciem swoich diecezji. Muszą często liczyć na siebie i swoją inwencję np. w zdobywaniu funduszy bez których działalność misyjna nie jest możliwa.
Ziga zostaje potem na spotkaniu plenarnym w czasie którego omawiane są wnioski ze spotkań w grupach. Pytania były bardzo proste: Jak się dzisiaj czujesz? Jakie problemy przeżywasz? Co chciałbyś zmienić w swojej posłudze? Jakie są twoje marzenia? Wacek podkreśla, że gdyby nie wzruszający, osobisty list biskupa to nie przybyłby na to spotkanie. Nie wnoszą one do jego życia duszpasterskiego czy osobistego zbyt wiele. O wiele więcej dają mu rekolekcje w milczeniu, na medytacji Bożego Słowa i konfrontowaniu go z jego życiem.
Zakończeniem spotkania jest Eucharystia pod przewodnictwem biskupa Emilio i w koncelebrze wszystkich kapłanów obecnych na spotkaniu. Eucharystia piękna, dobrze przygotowana ze spokojnymi śpiewami, długą homilią biskupa, w której rozumiem słowa o jedności Kościoła w jego różnorodności, a także o wzorze Jana Chrzciciela, który mówił, że Chrystus ma wzrastać, a on się umniejszać.
Po obiedzie zaraz wyruszamy do Livingstone – miasta na południu Zambii nad rzeką Zambezi z fantastycznymi wodospadami Victoria Falls. To ich miejscowość turystyczna, swego rodzaju Zakopane. Jedziemy na południe. Wacek zwraca nam uwagę, że u nas w Europie jak człowiek jedzie na południe to jest coraz cieplej. Tutaj na półkuli południowej jest dokładnie odwrotnie. Cały czas towarzyszą nam linie energetyczne średniego napięcia. Wacek przypomina sobie, że tutejsi „złomiarze” potrafią nawet słup wysokiego napięcia zdemontować. Rozkręcają przęsła u dołu, słup się wali i oczywiście zrywa potężne druty. Zanim znajdą przyczynę awarii i dojadą odpowiednie służby po słupie wysokiego napięcia nie ma ani śladu. Podobnie spuszczany jest olej z transformatorów i sprzedawany na targach jako jadalny. Coś nieprawdopodobnego! Ale to jest Afryka z niesamowitymi kontrastami!
Po drodze robię fotki zachodzącego słońca. Droga z Kizito do Livingstone to prawie 300 km. Potrzebujemy na nią 4 godziny szybkiej jazdy. Droga jest bardzo dobra. Ziga pamięta ją sprzed 5 lat, gdy był w Zambii u Wacka z kolegami z naszego rocznika jak była jeszcze w remoncie. Dzisiaj możemy zazdrościć Zambijczykom tak doskonałej drogi. Jest tylko dwujezdniowa, ale z doskonale położonym asfaltem, dużymi poboczami. Przy tutejszym dość małym ruchu samochodowym można na niej pędzić bezpieczniej niż na naszych autostradach.
Po 18.00 dojeżdżamy do gościnnego domu sióstr Zgromadzenia Krzyża Świętego, gdzie będziemy nocować przez najbliższe 4 dni. Wieczorem robimy jeszcze zakupy w supermarkecie. Gdyby nie przewijający się wokół Afrykanie o bardzo czarnej skórze myślałbym, że jestem w naszym Tesco czy Carrefourze. Nareszcie znajdujemy inny chleb niż tostowy, bardziej przypominający nasz. Pewien Polak zrobił kiedyś furorę w Zambii. Otworzył piekarnię z polskim pieczywem. Nie tylko Polacy, ale i Irlandczycy, Anglicy, Zambijczycy rozbijali się o nie. Po roku Polscy robotnicy wyjechali, wcześniej wdrażając w tajniki piekarnictwa Zambijczyków. Po pół roku nikt już nie chciał kupować tego pieczywa. Samo życie!
utworzone przez Barbara | 18 lip 2012 | Misja Afryka 2012 - zapiski proboszcza
– czyli proboszczowskie zapiski z Zambii
16 lipca 2012
Robi się coraz cieplej. Wczoraj wieczorem podczas spaceru po zabudowaniach parafii nawet trochę się spociłem. Tego nie doświadczyłem od czasu podróży samolotem. Wczoraj Wacek po południu udał się na stację duszpasterską, więc mieliśmy trochę wolnego przed i po obiedzie. Po obiedzie zafundowałem sobie sjestę na co praktycznie nie było czasu w poprzednie dni. Potem krótki spacer do kościoła. Po drodze jakiś szum w ściółce obok drogi. Wąż? Na szczęście tylko jaszczurka, a właściwie trzeba by powiedzieć jaszczur. Mniej więcej pół metra długości. Próbowałem ją sfotografować, ale płochliwa wśliznęła się między szczeliny skał. Cały teren jest tu pokryty skałami często czerwonymi. Wacek później dopowiada, że bywały tu częściej także oprócz węży i jaszczurek małpy, ale tereny zamieszkane przez ludzi powodują, że zwierzyna przenosi się na spokojniejsze miejsca. Małpy spowodowały także szkody na budynkach parafii. Dom w którym mieszkamy z Zigą (im. Św. Teresy z Lisieux) był pokryty tutejszą słomą. Wykonano to bardzo solidnie. Tuż obok scena w amfiteatrze jest jeszcze do dzisiaj pokryta taką strzechą. Dobrze, grubo położona może wytrzymać nawet 20-30 lat. Stanowi też dobrą warstwę izolacyjną. W porze gorącej jest wewnątrz przyjemnie chłodno, w porze zimnej – wnętrze nie traci tak szybko ciepła. Na tej słomie tworzy się z biegiem czasu warstwa swego rodzaju pleśni, która ją zabezpiecza i chroni. Niestety małpy skacząc po tym dachu zniszczyły, podziurawiły tę warstwę ochronną i trzeba było wymienić poszycie dachu na blachę. Ta zaś nie dość, że nie izoluje, to sprawia także, że w czasie deszczu jest wewnątrz tak duży hałas, że nie można nawet spać.
W kościele zbiórka ministrantów. Spotkania różnych grup parafialnych odbywają się w niedziele, bo nie idzie się wtedy do pracy czy szkoły. Ministranci w liczbie 10 uważnie słuchają swojego animatora, które ze wskazówką w ręku (czyli dużym patykiem) objaśnia akurat wyposażenie prezbiterium kościoła. Ołtarz, ambona, tabernakulum, paschał, miejsce przewodniczenia, relikwie św. Faustyny i in. Chłopcy uczestniczą żywo, reagują śmiechem na żarty swego lidera, choć ściszają głos gdy animator zwraca im uwagę, że modlę się w tyle kościoła na różańcu. Widać, że parafia żyje swoimi małymi grupami. Jest tutaj Legion Maryi, Katolicka Liga Kobiet, a przede wszystkim „małe chrześcijańskie wspólnoty” czyli wspólnoty podstawowe, o których mówił już Paweł VI w „Evangelii Nuntiandi” adhortacji o ewangelizacji z 1975 roku. W swej strukturze bardzo mi przypominają wspólnoty Drogi Neokatechumenalnej. Są samodzielne. Przygotowują po kolei Eucharystię niedzielną troszcząc się nie tylko o podział czytań, dobór śpiewów czy in. funkcje liturgiczne, ale także o posprzątanie kościoła, ozdobienie go. Ewangelię z danej niedzieli wszystkie wspólnoty rozważają w tygodniu poprzedzającym. Każda z siedmiu wspólnot ma swego patrona czy patronkę np. św. Łucję, św. Annę itd. Kolekty zbierane w czasie spotkań wspólnoty są przeznaczane na potrzeby członków i wspólne przedsięwzięcia np. opłacenie wyjazdu czy pielgrzymki. Wspólnota zarządza tymi funduszami wg własnych decyzji. Każda z nich ma swego lidera, skarbnika, sekretarza. Ktoś ze wspólnoty robi ogłoszenia dla całej parafii w daną niedzielę. Tu mały humorystyczny wkręt. Kiedy wczoraj kobieta ze wspólnoty robiła ogłoszenia to zrozumiałem z jej angielskiego słowa „basket”. Przypuszczałem, że chodzi o jakieś zawody koszykówki dla młodzieży. Zresztą widziałem tutaj boisko do koszykówki tuż przy budynkach parafii. Okazało się, że kobieta mówiła o kolekcie, na co ma być przeznaczona, ile wyniosła itd. Wacek uświadomił mi, że „basket” to po prostu koszyk do którego wrzucają pieniądze. Zresztą ich kolekty w czasie Mszy bardzo przypominają naszą śląską procesję ofiarniczą w czasie przygotowania darów.
Po wyjściu z kościoła kieruję się w stronę potężnych wież nadawczych telefonii komórkowej i internetu. To dlatego mamy tutaj bardzo dobre połączenie, choć ze względu na wykup bezprzewodowego internetu o ograniczonych możliwościach. Wieże mają około 50 m wysokości mimo, iż są na wzgórzu wyżej niż budynki parafii. Specjalnie do nich pociągnięta jest na wzgórze linia zasilająca je energią elektryczną.
Schodząc od wież w dół w kierunku naszego domu mijam skromne, ale piękne stacje drogi krzyżowej w terenie akurat od 14 do 1. Tabliczka przy pierwszej stacji głosi, że została wybudowana w 1995 roku ku czci Marka Willenborga (1963-1990). Ów Mark to Amerykanin, który zginął tragicznie w czasie wypadku. Jego rodzice pragnęli upamiętnić go i ufundowali właśnie tę Drogę Krzyżową. Potem zwiedzam jeszcze grotę lourdzką do której prowadzi kilkadziesiąt stopni schodów. W grocie i wokół niej wiele zadbanych kwiatów i roślin także w doniczkach. Na dole poniżej grotu duży amfiteatr z zadaszoną sceną. Może chyba od biedy pomieścić wszystkich katolików parafii. Akurat kończy się w nim spotkanie ok. 20 młodzieży. Zdążyłem wcześniej zauważyć, że animatorka otwierała i pokazywała książkę (Pismo św.?) i coś tłumaczyła. Spotkanie jest dość ożywione. Zwykle bywa na nim ks. Wacek, ale dzisiaj wrócił dopiero ok. 16.00 i nie mógł na nim być. Rzeczywiście tutaj nie można pracować tak jak u nas. Ten klimat wymaga więcej odpoczynku. Rano po 3 godzinach spędzonych w kościele byłem bardziej zmęczony niż u nas po całym dniu.
Wieczorem siedzimy razem z Wackiem i oczekujemy przybycia przedstawicielek jednej ze wspólnot podstawowych, które „zwolniły” gospodynię Wacka i same zaoferowały się przygotować nam specjalną kolację. Takie spokojne rozmowy są dla mnie bardzo pouczające. Np. Wacek wspomina wizytę arcybiskupa Kościoła Anglikańskiego Rowana Wiliamsa w Zambii. Słuchał przemówień arcybiskupa i prezydenta kraju Michaela Saty. Bezbłędnie przewidział treść przemówień. Arcybiskup mówił o potrzebie pomocy dla Zambii, o rozdawaniu bezpłatnym prezerwatyw, by chronić przed chorobą AIDS, o różnego rodzaju inicjatywach humanitarnych, edukacyjnych, kulturalnych itp. Prezydent Sata (katolik) mówił o Panu Bogu, o wierze w Chrystusa, o 10 Bożych przykazaniach, o wartościach wypływających z Ewangelii itd. Arcybiskup mówił jak świecki, prezydent – jak arcybiskup – podsumował Wacek. Anglikański Kościół w Zambii zdecydowanie odcina się od „nowoczesnych” decyzji swego macierzystego kościoła w Anglii. Biskupi oświadczają otwarcie, że nie chcą mieć nic wspólnego z błogosławieniem małżeństw homoseksualnych, święceniem kobiet, wyświęcaniem homoseksualistów itp.
Pytam Wacka jak Zambijczycy przyjęli wybór Obamy na prezydenta USA. Wychodząc z kościoła dzisiaj zrobiłem zdjęcie chłopcu, który miał koszulkę ze zdjęciem Obamy. Oczywiście – odpowiada Wacek – byli niezwykle dumni. Nie docierały do nich sygnały, że jest to liberał, który jest akurat przeciw tym wartościom, które są dla nich oczywiste jak to, że rodzina to związek mężczyzny i kobiety, że życia ludzkiego nie wolno niszczyć w jakimkolwiek stadium rozwoju itd. Afrykanie zawsze też kibicują ludziom o czarnej skórze. Tak się złożyło, że Wacek oglądał niedawny finał Wimbledonu Wiliams – Radwańska razem z Zambijczykami. Wszyscy oczywiście byli za Amerykanką ze względu na kolor jej skóry. Wacek nawet się im nie przyznał, że Radwańska jest jego rodaczką (akurat nie byli to parafianie z Namalundu).
Wacek uświadamia mi moją gafę przy obiedzie, kiedy go nie było. Gospodyni postawiła nam na stole sok ananasowy (2 l) i nalałem sobie i Zidze. Ona bała nam się zwrócić uwagę, że jest to sok zagęszczony, do rozcieńczania z wodą. Wydawał mi się słusznie bardzo słodki, ale jak patrzyłem na butelkę sok nie miał koegzystencji naszych polskich soków zagęszczonych. Gospodyni Wackowi to opowiedziała. Dawno się tak z siebie nie uśmiałem!
Wreszcie przybyły kobiety ze wspólnoty św. Łucji ze swoimi specjałami. Po modlitwie zaczęliśmy podchodzić do szwedzkiego stołu zachęceni przez jedną z nich, aby skosztować tutejszej znakomitej kuchni. Było kilkanaście różnych potraw, sałatek, mięs, grzybów tutejszych, ale Wacek miał kłopot z przetłumaczeniem na polski jednej potrawy. „Wiecie z tego robią się potem motyle…” „Gąsienice” – pomogliśmy mu. „Właśnie o to chodzi!”. Tutaj zbiera się te przysmaki, piecze i przez to na dłużej zachowuje. Spróbowałem paru sztuk. I było to zjadliwe. Kosztowałem także tutejszej ryby, kurczaka, fasolki, „szpinaku” lub coś w tym rodzaju, oczywiście kukurydzianej „szimy), ryżu, ziemniaczkó zapiekanych i innych potraw.. Od początku pobytu tutaj nie mam problemów z żołądkiem. Wacek stara się nam dogodzić ciągle podkreślając jak bardzo cieszy się naszym pobytem. Przy posiłkach szczególnie zachwala awokado. To prawdziwy skarbiec witamin i białka. Ponoć astronauci zabierając w kosmos najbardziej pożywne potrawy nie omijali awokado. Słyszałem też od jednego misjonarza, że psy nie jedzą byle czego, także słodkich owoców, ale tutaj z chęcią rzucają się na leżące pod drzewem awokado.
Spotkanie wieczorne upłynęło w bardzo radosnej atmosferze dzielenia się i ubogacania swoimi doświadczeniami. Okazuje się, że większość naszych gości (było 11 osób) to nauczycielki. Niektóre pracują jako sekretarki czy pracownice biurowe. Tylko jedna nie pracowała zawodowo, ale miała za to najwięcej – pięcioro dzieci. Wacek mówił nam też, że zarabiają bardzo dobrze 400, 500 a nawet 800 dolarów na miesiąc. Pozwoliłem sobie na uwagę, że w Tanzanii, gdzie byłem 1,5 roku wcześniej sytuacja nauczycieli jest o wiele trudniejsza, a zarobki zdecydowanie niższe. Dzieci w klasach są liczniejsze. Gdy opisywałem nienaganne najczęściej zachowanie dzieci w Tanzanii, ich radość z uczenia się, to zauważyłem na twarzach naszych gości lekki podziw. Zresztą rano na Mszy zauważyłem, że tutaj dzieci są jakby bardziej rozbrykane niż w Tanzanii, nie siedzą tak cicho i spokojnie.
Ciekawy jest tu zwyczaj witania się. Na „trzy”. Najpierw podajesz rękę normalnie jak w Polsce, potem w tym samym geście obejmujesz kciuk gościa (a on twój), a potem znów tak jak u nas. Trwa to bardzo szybko i jest przyjęte zwłaszcza między mężczyznami. Do dobrego też tonu należy, gdy podajesz do przywitania prawą rękę, lewą chwycić tą pierwszą na przegubie między dłonią, a łokciem. Jest to informacja – nie mam wobec ciebie ukrytych zamiarów, jestem ci cały życzliwy.
Rano po odprawieniu Mszy witamy gościa – serdecznego przyjaciela Wacka ks. Kazimierza Sochę. Salezjanin od ponad dwudziestu lat w Afryce, który przyjechał pożegnać się z Wackiem, bo wyjeżdża do Nairobi stolicy Kenii, by tam w seminarium duchownym pełnić funkcję ojca duchownego. Wacek przedstawia nam go z charakterystycznym dla siebie humorem. „Golił mnie na zewnątrz i od wewnątrz”. Nawiązał do jego umiejętności jako fryzjera Wacka i faktu, że był jego spowiednikiem. Ks. Kazimierz to ciekawa postać z dużym doświadczeniem misjonarskim. Pracował najpierw w Republice Południowej Afryki, ale nie uważa tego czasu za pracę misjonarską (to prawie Europa – kwituje ten okres). Potem na różnych placówkach w Zambii. W czasie spaceru przed obiadem dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy. Ot chociażby źródła czerwonych skał po których stąpamy. Okazuje się, że są to skamieniałe drzewa. Nawet teraz zauważam kształty jakby pni i gałęzi drzew. U nas te skamieliny zaowocowały węglem, tutaj takimi czerwonymi skałami, które zresztą wykorzystuje się jako materiał na chodniki wokół domów. Ks. Kazik opowiada też swoje przygody z wężami. Trzeba z nimi żyć. Jeśli się ich nie atakuje, to one też tego nie robią. Wspomina wydarzenie z kobrą. Przez prawie pół roku, gdy pracował w szkole technicznej w pobliskim garażu były rury metalowe. Ciekawiło go, że w tym swego rodzaju magazynie nie ma żadnych myszy, szczurów czy innych spotykanych tutaj zwierzątek. Dopiero gdy usunięto dawno nie ruszane rury, gdzieś tam wypełzła kobra, swoim zwyczajem „popluła” jednego ucznia (nic mu się nie stało – oczy szybko przemyto) i potem zaczął się problem z gryzoniami. Kobra w ciągu dnia odpoczywała najprawdopodobniej w jednej z tych rur, a w ciągu nocy pomagała ludziom polując na myszy i szczury. Ks. Kazik był też świadkiem jak mamba czarna (bardzo groźny gatunek węża) pojawiła się przy misji. Zaatakował ją pies. Niestety złapał zbyt daleko od głowy i został śmiertelnie ukąszony. Ks. Kazik jest zwolennikiem nie zabijania niepotrzebnie zwierząt. Wyjątkiem są komary. Choć jesteśmy w Zambii w tak zimnym czasie, że widziałem do tej pory jednego zabłąkanego komara i to krótko. Rozwijamy z Zigą moskitiery nad łóżkami, ale właściwie nie są nam potrzebne o tej porze roku.
Ks. Kazik zwraca mi też uwagę na to wypalanie traw, szczególnie wokół domostw. Ma to na celu odpędzić węże, a także sprawić, że sam piasek bez trawy pokaże wokół domostwa czy przypadkiem do mieszkania nie zakradł się wąż.
Ks. Kazik z troską też opowiada o elektrowni ZESCO, którą zwiedziliśmy parę dni temu. Z bólem podkreśla jak Zambijczycy nie chcą dostosować się do wymogów eksploatacyjnych urządzeń w elektrowni. Normalnie jeden generator ( z sześciu) powinien być wyłączony i remontowany. Jak zostanie wyremontowany szósty, zaczyna się remont pierwszego. I tak dalej. Tak jest we wszystkich tego typu elektrowniach. Niestety tutaj pracują wszystkie, a potem dochodzi do bardzo poważnych awarii i prądu nie ma nawet kilka miesięcy. A elektrownia dostarcza 60% energii dla całej Zambii.
Tuż przed obiadem, gdy wychodziłem z kościoła zauważyłem ruch i szelest gałęzi na drzewie naprzeciwko. Wczoraj buszowali tam chłopcy, a dziś zauważyłem małpy. Niestety zanim wyciągnąłem aparat fotograficzny zwierzątka szybko czmychnęły w busz.
Po obiedzie jedziemy do stolicy diecezji Monze, a potem do ośrodka rekolekcyjnego, gdzie ma być spotkanie wszystkich księży diecezji zwołane przez biskupa Emilio. W trakcie drogi częściowo w drodze towarzyszy nam ks. Kazik, więc korzystamy z Zigą i razem jedziemy z nim w jego większym samochodzie. Ale po pół godzinie rozstajemy się i jeden z nas trafia na pakę samochodu ks. Wacka. Wacek co chwilę przeprasza nas za te niedogodności, ale to przecież Afryka i ludzie tak tu często podróżują. Widzimy po drodze wiele samochodów przepełnionych ludźmi na pakach.
Po drodze wstępujemy do liderki jednej ze wspólnot, która przekazuje Wackowi pieniądze na zakup koszulek i materiałów z nadrukiem loga jubileuszowego diecezji Monze (50 lat istnienia). Potem po ok. 2 godzinach przyjeżdżamy do stolicy diecezji i wstępujemy do kurii. W drzwiach witamy się z przypadkowo wychodzącym biskupem. Ks. Wacek w tutejszym wydziale duszpasterskim załatwia swoje sprawy. Ja z ciekawością oglądam niskie, parterowe budynki, z doskonale nawadnianą i strzyżoną trawą wokół.
Ośrodek rekolekcyjny to kompleks małych domków z trzema pokojami po dwa łóżka każdy (a więc może w jednym nocować od trzech do sześciu osób). Domków jest dwadzieścia. Wacek podkreśla, że przez cały czas odbywają się tu rekolekcje. On sam przeżywał tu swoje pierwsze trzydziestodniowe rekolekcje ignacjańskie. Spotkanie kapłanów diecezji rozpoczyna się od kolacji. Spotykamy oprócz ok. 50 kapłanów Zambijczyków Irlandczyka – tutejszego seniora, który jest proszony o poprowadzenie modlitwy wstępnej Spotkaliśmy go już w Mazabuce na sobotnich uroczystościach. Także dwóch Włochów z archidiecezji mediolańskiej (jeden z nich właśnie kończy 12 lat posługi w Zambii i musi wracać do diecezji) oraz dwóch Polaków: ks. Michała z archidiecezji częstochowskiej i ks. Marka z sosnowieckiej. Nareszcie można z kimś pogadać w normalnym języku bez tłumacza! Kolacja to gril i szwedzki stół z kilkoma potrawami. Oczywiście grill to nie kiełbaski jak u nas tylko kurczak, wieprzowina, wołowina lub ryba. Najlepiej nam smakują jabłka, pomarańcze i bardzo słodkie banany, bo nie mieliśmy okazji ich ostatnimi dniami jeść. Nagle (jest godzina 19.30) gaśnie światło. Poprzednio i tak niewiele było widać, a grill cieszył się popularnością, bo było przy nim dość ciepło i jasno. Nikomu wyłączenie prądu nie przeszkadza. Nas nawet zachwyca, bo dzięki temu patrzymy urzeczeni w niezwykle gwiaździste niebo. Ks. Marek tłumaczy nam położenie Drogi Mlecznej. Jesteśmy na jej krańcu i z tego miejsca Afryki widać ją jako smugę bardzo gęsto usianych gwiazd od jednego krańca horyzontu do drugiego, nad nami w zenicie. Rzeczywiście dostrzegana jest stąd jako smuga „mleka” (stąd nazwa Droga Mleczna) – gwiazdy bowiem są tak gęsto usiane, że tworzą swego rodzaju białe wstęgi.