Parafia św. Jadwigi w Chorzowie

Spodobało się Bogu zbawić ludzi nie inaczej jak tylko we wspólnocie…

Aktualności Blog Farorza

Pielgrzymi nadziei – Meksyk 2025 (12)

Dzień 12 – 28.02.2025

Ostatni dzień naszej pielgrzymki. Rano opuszczamy gościnny hotel, gdzie nie każą sobie płacić za podeptane czy umorusane szminką ręczniki. Jedziemy przez centrum nowoczesnego Meksyku. Mijamy dzielnicę ekskluzywną Polanco i monumentalny pomnik niepodległości.

 Pierwszym punktem programu jest Narodowe Muzeum Archeologiczne. Stojąc w małej kolejce Kordian tłumaczy nam plan muzeum. Stawia na bruku butelkę i opisuje układ sal – na wprost najważniejsza część poświęcona Aztekom, na lewo Majowie, a jak starczy czasu inne sale. Ta butelka na bruku symbolizuje potężną fontannę na głównym dziedzińcu muzeum. Potężna kolumna z wielka misą u góry (niczym olbrzymi grzyb)  z zadaszeniem na środku i spływająca woda z tej misy. Kordian zwraca nam uwagę (jesteśmy tuż po 9.00 po otwarciu muzeum), że najlepiej iść na lewo od wejścia do części poświęconej cywilizacji Majów. Nie odwiedziliśmy półwyspu Jukatan na południu Meksyku od strony Zatoki Meksykańskiej, więc tym bardziej warto się przyjrzeć tej kolekcji. Poza tym teraz tam jest pusto, bo wszyscy poszli do pierwszych sal po prawej. W ogóle muzeum zawiera wszystko co najcenniejszego znaleziono w mieście Meksyk, Mount Alban, Mitla, Teotihuacan,  z półwyspu Jukatan, Choluli, Oaxaca, Puebla i niezliczonych miejsc wykopalisk. Dlaczego najcenniejsze artefakty tutaj zgromadzono? Po pierwsze, by je lepiej chronić. Po drugie: by ułatwić poznanie  kultur prekolumbijskich ( czyli tych sprzed 1521 roku) w jednym miejscu.  Majowie tym różnili się od Azteków, że nie składali ofiar z ludzi. Poza tym wymyślili zero, co miało niebagatelne znaczenie dla rozwoju nie tylko ich cywilizacji. W tej części ( jak i w pozostałych salach) są nie tylko eksponaty, ale i współczesne malowidła ukazujące np. powstanie człowieka wg ich wierzeń (z ziemi, ale pod kukurydzą był ukształtowany), a potem ciało zostało ożywione duszą. Dlaczego pod kukurydzą? Bo Majowie uważali kukurydzę (podstawowy ich pokarm) za wyjątkowy dar bogów. Mnóstwo rzeźb, wyobrażeń bóstw od wszystkiego (bogowie ziemi, płodności, śmierci,  burz, piorunów, wiatru itd.). Kordian zwraca nam uwagę, żeby nie tylko przejść trzy poziomy danej sali ( choć słowo sala kompletnie nie pasuje do tych hal długich na kilkadziesiąt metrów, a wysokich czasem na 10-15 m), ale także wyjść na zewnątrz do parku gdzie eksponaty są pośród bardzo bogatej zieleni, drzew i krzewów, by przybliżyć ich pierwotne, naturalne położenie. Rzuca się w oczy symetria, harmonia, będąca odbiciem boskości. Potężne stele, kolumny z fantastycznymi pod względem wyobraźni, przedstawieniami bogów i ludzi. W ogrodzie-parku odtworzone są całe świątynie, miejsca kultu. Zwraca moją uwagę bóg śmierci. Widać ręce, nogi, jedną twarz, drugą twarz nad pierwszą, trzecia z tyłu, czwarta z lewej, piąta z prawej…. itd. itp. Widocznie twarze symbolizują ofiary tegoż bóstwa. Potężne głowy z charakterystycznymi cechami Indian (wielkości wzrostu normalnego człowieka). Wymyślne figurki mężczyzn i kobiet z niesamowitymi wyrazami twarzy, przedstawieniami uczuć (agresji, zadziwienia). Bożek wiatru z duża misą na głowie i wysuniętym językiem („a ja wam pokażę, gdzie raki zimują!”). Bogini płodności opasana wężami. Bożek wody z swego rodzaju „irokezem” na głowie i siedmioma „języczkami” wychodzącymi z ust. Kapłan boga słońca na bardzo starym, ale jeszcze wyraźnym malowidle. Obok kapłanka z flagą (proporcem?). Bardzo kolorowe są wnętrza ogrodowych świątyń, być może częściowo odtworzonych. Uwagę w podziemiach zwracają grobowce ze szkieletami. Chowano zmarłych także w postawie siedzącej z podkurczonymi nogami. Jeden z grobowców – widocznie kogoś znacznego – monumentalnych rozmiarów jakieś 7-8 m długości trochę mniej szerokości, wysoki 3-4 m. Imponujące! Nawet nas znakomici grabarze z 5-10 pomocnikami by sobie z tymi płytami nie poradzili. Gdy przechodzę do Sali Azteków – Meszików (bo tak radzą ich nazywać w przewodnikach) spotykam narzędzia do gry sportowej znanej Aztekom – peloty. Kauczukowa piłka i przytwierdzone na pewnej wysokości kamienne koła z otworem w środku. Zadaniem zawodników było umieścić piłkę w otworze. Na zewnątrz odtworzono nawet boisko do peloty. Uderz mój wzrok kamienne przedstawienie tutejszego zwierzęcia – ocelota szczerzącego kły. W środku azteckiej sali dwumetrowej średnicy ołtarz ofiarny z niewielkim otworem w środku.  A w głębi jeszcze większy dysk (3,5 m średnicy, prawie metr grubości „kalendarz aztecki”. To błędna nazwa bodaj najbardziej znanego eksponatu kultury azteckiej, powielanego w niezliczonej ilości wersji w sklepikach, straganach, kioskach ( jest oczywiście także w dużym supermarkecie z dewocjonaliami w Guadalupe pod głównym placem).  Właściwie to jest ołtarz na którym składano ofiary z ludzi. Bóg, który je „przyjmował” ma wysunięty język w kształcie ostrza noża, a w rękach trzyma serca wskazujące na potrzebę składania ofiar słońcu, by mogło kontynuować swoją wędrówkę.  Wizerunek bóstwa otoczony jest pierścieniami z symbolami kalendarzowymi i kosmicznymi. Stąd ten dysk nazywano błędnie kalendarzem. Obok duże pole z małymi figurkami Azteków, gdzie odtworzono ich targ. Jak zwykle na targu –handel niemal wszystkim – łącznie ze skórami węży. W Taxco na targu obok kościoła św. Sebastiana i św. Pryski też można było nabyć skórę grzechotnika. Na ścianie wielkiej hali malowidło ukazujące Tenochtitlan (obecnie miasto Meksyk). Mimo częściowo przeszkadzających rusztowań postawionych przez konserwatorów, widać wyraźnie słone jezioro na którym Aztekowie postawili swoje miasto, niczym Wenecjanie swoją Srenissimę. Na końcu, przy wyjściu przepiękny pióropusz noszony przez władców azteckich z samych piór ptasich, bardzo kolorowy. Okazuje się, że nie był sztywny, ale części  boczne pod wpływem powietrza  wachlowały władcę. Moją uwagę zwraca współczesny twór, mianowicie „upleciony” ze sznurów kwadrat zmniejszających się co do  średnicy sznurów i wielkości kwadratów tworzonych przez nie. Daje to ciekawe złudzenie perspektywy. Eksponatów jest setki, tysiące mamy tylko 1,5 godziny na zwiedzanie. Potwierdzam opinię Kordiana, że jest to bardzo ważne i ciekawe muzeum.

            Po zwiedzeniu Muzeum Antropologii jedziemy na koniec do Matki Bożej w Guadalupe. Mamy czas wolny na nawiedzenie cudownego obrazu, przy którym poruszamy się ruchomymi chodnikami, odwiedziny „supermarketu” z dewocjonaliami, gdzie obsługa dość dobrze rozumie polskie słowa. Dalej można wejść na Mirador („piękny widok”) na wzgórzu Tepeyac, gdzie miały miejsca objawienia. Rzeczywiście panorama samego sanktuarium i całego miasta jest przepiękna. Szukam miejsca wiecznej adoracji. Znajduję w starej bazylice, gdzie jest względna cisza. W ogóle pielgrzymów jest dzisiaj w piątek bardzo dużo. Tutaj zwykle w nowej bazylice jest co godzinę Msza św. Gdy wychodzimy spod obrazu Matki Bożej właśnie trwa Eucharystia. Nowa bazylika jest mocno wypełniona. Wiernych grubo ponad tysiąc. Kordian zatrzymuje nas przy ciekawej „relikwii” za pancerną szybą – nienaturalnie wygięty krzyż mosiężny. W 1921 roku zamachowiec z osobistej ochrony prezydenta Meksyku przebrał się za zwykłego robotnika i podłożył bombę w prezbiterium starej bazyliki. Zdetonował ją. Dokonała zniszczeń w prezbiterium m. in. wyginając krzyż, który jako  jedyny stał na drodze niszczącej fali uderzeniowej bomby przed obrazem. Obrazowi nic się nie stało. Prokurator prowadzący sprawę umorzył ją pod kuriozalnym uzasadnieniem, że Kościół i tak zyska po zamachu, bo obraz stanie się bardziej sławny i przyniesie więcej pieniędzy Kościołowi. Natomiast wierni mieli inny pogląd  na sprawę. Pan Jezus ocalił swoją Matkę.

     Mamy też czas  na osobistą modlitwę czy posiłek w jakiejś restauracji czy barze. Pełno tu straganów z różnymi plackami, tortillami, słodkościami, ale Kordian odradza kosztowanie tych rzeczy od ulicznych sprzedawców, gdyż można się nabawić jakiś niestrawności. Ich normy sanitarne są inne od naszych. O 15.00 mamy Eucharystię w Kościele Indian jak go tutaj nazywają. To tradycyjne miejsce pierwszego objawienia Matki Bożej Indianinowi Juanowi Diego. Obok kościoła krzyż upamiętniający jego dom w którym mieszkał aż do swej śmierci w 1547 roku. Kościół Indian zapada się – jak całe miasto – ale tutaj widać to wyraźnie w drzwiach. Wbrew złudzeniu to drzwi są proste, a framuga krzywa z powodu osuwania się gruntu. Eucharystię rozpoczynamy od koronki. Po raz pierwszy dali mi mikrofon do podpięcia pod szyją z przenośnym nadajnikiem. Do tej pory tam, gdzie odprawialiśmy w kościołach były do dyspozycji mikrofony przenośne. Ale nas jest dwóch do odprawiania, więc nie było większych problemów. Kordian przedstawia nas zakrystiance. Mówi, że jest nas dwóch. Nie – zgłoszony jest tylko jeden i jeden może odprawiać – odpowiada. Kordian tłumaczy, że nie chodzi o dwie Msze św. ale jedną, drugi ksiądz będzie odprawiał w koncelebrze. Pani zakrystianki idzie do malutkiej zakrystii utworzonej przez postawienie murku w rogu kościoła. Chyba by skonsultować z wyższymi czynnikami problem. Wraca i wszystko jest w porządku. Przestań się dziwić – mówię sobie – tu wszystko może cię zaskoczyć. Nawet kran nad umywalką w toalecie. Przy pierwszym zetknięciu trzeba było instrukcji obsługi. Tam, gdzie leci  woda jest taki cypelek kilkucentymetrowy. Trzeba jedną rękę go przesunąć obojętnie w jaką stronę, a drugą opłukiwać z mydła. Naraz, dwóch rąk opłukać się nie da. Cóż  za pomysłowość!

            Żegnamy Matkę Bożą naszym gromkim, trzykrotnym „O Maryjo żegnam Cię…”. Potem już tylko droga na lotnisko. Miało być 30-40 min., a było godzina piętnaście. Korki niewyobrażalne. Piractwo drogowe, wpychanie się na sąsiedni pas na porządku dziennym. Czasem nasz kierowca wjeżdża między samochody kiedy wydaje mi się, że nie może się zmieścić. Jest za wąsko. A zawsze mu się udaje. Powoli podziękowania kierowcy, a przede wszystkim Kordianowi za jego gawędziarska opowieść o Meksyku i Stanach. Na koniec piosenka śpiewana w Guadalupe bardzo często (nauczyliśmy się od grupy Polaków z Cieszyna, z którymi wspólnie odprawialiśmy Mszę):

Prosto z nieba w przepiękny poranek, La Guadalupana ukazała się.

W geście prośby złożyła swe dłonie, żeby Meksykanie pojednali się.

Przepełniła świetlaną radością, zgodą i miłością cały Anahuac.

Tuz opodal przechodził Juan Diego, zbliżył się do wzgórza, gdy usłyszał śpiew.

Zawołała: Juan Diego mój synu, tu na tym wzniesieniu chcę mieć ołtarz swój.

A na tilmie różami barwionej postać ukochana ukazała się.

Od tej chwili każdy Meksykanin, wie, że Guadalupe  miejscem świętym jest.

A w swych troskach pada na kolana i kieruje oczy w stronę Tepeyac.