Pielgrzymka do Austrii-Włoch-Szwajcarii – dzień 3
Dziś jedziemy do Trydentu. Opuszczamy piękny Innsbruck. Z hotelu gdzie spaliśmy położonym nieco na wzniesieniu, był przepiękny widok na pasmo górskie oddzielające Innsbruck od Bawarii. Po drodze oczywiście stała modlitwa – laudesy (od laus – chwała) czyli jutrznia (składająca się najczęściej z psalmów pochwalnych), godzinki i różaniec. Przekraczamy granicę austriacko-włoską przez przełęcz Brennero. Właściwie trudno się zorientować, że jesteśmy już we Włoszech. Napisy są dwujęzyczne. Okazało się, że ta północna część Włoch należała kiedyś do Austrii. To ich południowy Tyrol. Po pierwszej wojnie światowej w ramach „zdobyczy” wojennych odebrano Austrii południowy Tyrol i przyłączono do Włoch. Miasto Bolzano jest jeszcze z większością austriacką (właściwie tyrolską). Sam Trydent już się dość mocno zitalianizował. Nasza przewodniczka po Trydencie pani Kasia mieszka w wiosce gdzie na 200 mieszkańców ona sama ma męża Włocha, reszta mieszkańców to Austriacy mówiący po niemiecku. Po drugiej wojnie światowej wywalczono sporą autonomię dla tego regionu. A propos naszej pilotki po Trydencie. Przy okazji opowiadania o swojej wiosce zwróciła uwagę na uroczystości odbywające się w minioną niedzielę. Była tu Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa – u nas obchodzona w miniony piątek. Obchodzono bardzo uroczyście, łącznie ze świętem ognia. Na okolicznych szczytach zapala się w tym dniu wielkie ogniska (także przed kościołami) na pamiątkę cudownego ocalenia południowego Tyrolu podczas najazdu wojsk francuskich w 1703 roku. Przewaga Francuzów była miażdżąca. Mieszkańcy zawierzyli się Najświętszemu Sercu Pana Jezusa i – dosłownie cudem – przepędzili Francuzów. Istnieją specjalne wspólnoty zanoszące drzewo do palenia ognisk na okoliczne szczyty. Krajobraz tych palących się ognisk na szczytach jest ponoć przepiękny. Może to nawiązanie do powstającej wtedy Litanii do Najświętszego Serca Pana Jezusa i wezwania: Serce Jezusa gorejące ognisko miłości? Nota bene to wezwanie jest na mozaice ze św. Małgorzatą Marią Alacoque nad chrzcielnicą w naszym jadwiżańskim kościele. Pani Kasia zwróciła uwagę na niespotykaną pobożność mieszkańców jej wsi. Prawie wszyscy zjawiają się w kościele w niedzielę. Ksiądz już 84 letni odprawia u nich Mszę niedzielną raz w sobotę wieczorem, a następną niedzielę rano, bo musi obsłużyć jeszcze trzy inne kościoły. Pani Kasia niedawno posłała córkę do I Komunii św. Uroczystość po Mszy odbyła się na placu przed kościołem dla wszystkich parafian i gości.
Samo miasto Trydent ( dosł. trójząb, od trzech szczytów górskich otaczających miasto) kojarzy się oczywiście z Soborem Trydenckim, który na cztery wieki wyznaczył doktrynę, praktykę i liturgię Kościoła rzymskokatolickiego. Trwał z przerwami 18 lat (1545-1563). Niepoślednią rolę odegrał na nim kard. Stanisław Hozjusz. Był jednym z czterech relatorów soboru, a więc decydował wraz z trzema innymi kardynałami o porządku obrad i tematyce. Później gorliwie wprowadzał uchwały soboru w życie Kościoła w Polsce. Założył pierwsze seminarium duchowne na ziemiach polskich. Dotychczas formacja do kapłaństwa była bardzo różnorodna. Najczęściej adept formował się u boku swego proboszcza, który mógł go wprowadzić w tajniki teologii, Biblii, moralności na tyle na ile sam nimi żył. Kard Hozjusz sprowadził do Polski jezuitów, którzy powstawali w czasie soboru i stali się jego gorliwymi propagatorami. Dlaczego wybrano Trydent na miejsce soboru? Bo leży bliżej środka Europy, na przecięciu szlaków handlowych i pielgrzymich. Także dlatego że Trydent (podobnie jak Salzburg) był księstwem kościelnym. Biskup pełnił zarazem rolę władcy świeckiego. Dawało to większą pewność neutralności. Sobór obradował w katedrze św. Wirgiliusza, potężnej budowli romańsko-gotyckiej. Romańskiej, bo wszędzie półpełne łuki (jak u nas w Jadwidze). Gotyckiej, bo niebywała strzelistość, wysokość naw, a sklepienie w tradycji krzyżowo-żebrowej. Katedra orientowana na wschód, bo Jezus to „z daleka wschodzące słońce, które nas nawiedziło” (Łk 1, 78); słowo oriens znaczy wschód. Od północy piękny romański portal z kamiennymi lwami i rozeta z kołem Fortuny bogini pogańskiej wszak Fortuna kołem się toczy (nawet widać na obramowaniu rozety tych spadających, którym się nie powiodło). Dwanaście części rozety, w środku Fortuna kręcąca kołem jak w popularnym teleturnieju. We wnętrzu katedry nad głównym ołtarzem baldachim do złudzenia przypominający ten autorstwa Berniniego z bazyliki św. Piotra na Watykanie (tylko poskręcane kolumny z marmuru, a nie z brązu jak w Rzymie). Odprawiamy Mszę św. w bocznej nawie. Prowadzi dziś ks. Jerzy Walisko nieustannie dostarczający nam solidnej porcji humoru, kawałów i zabawnych komentarzy naszej pielgrzymiej codzienności. Wczoraj przewodniczył ks. Grzegorz Kotyczka emerytowany proboszcz parafii Ducha Św. w Chorzowie dostarczający nam stale fachowej wiedzy, uwag i spostrzeżeń, bo był już niejeden raz w miejscach, które nawiedzamy. Jutro będzie przewodniczył czwarty kapłan uczestniczący w naszej pielgrzymce ks. Piotr Ryszkiewicz z parafii św. Floriana już na emeryturze choć święcenia przyjął gdy miał 62 lata. W zakrystii moja uwagę zwracają błyszczące bigle czyli wieszaki (nawet bigle mają tu pozłacane – komentuję). Ściany katedry zdobią resztki zachowanych fresków. Folder z piękną Madonną otrzymują wszyscy uczestnicy pielgrzymki. Naszą modlitwę rozpoczął ksiądz włoski modlitwą Anioł Pański po włosku (była akurat 12.00 gdy weszliśmy do katedry), ale ponieważ byliśmy jedynymi jej uczestnikami odpowiadaliśmy gromko w naszym ojczystym języku.
Samo miasto Trydent bardzo się nam podobało, choć dzisiaj (jeszcze bardziej niż wczoraj) dokuczał nam upał. Było 37 stopni w cieniu i bardzo duszno. Wysiedliśmy z autobusu po drugiej stronie potężnej rzeki Adygi i przez most przeszliśmy na starówkę mijając romański, choć z mocno stromym dachem kościół św. Apolinarego biskupa Rawenny z V wieku. Adyga (jak wczoraj Inn w Innsbrucku) była taka szmaragdowa, rwąca – widać, że tu też były niedawno deszcze. Za mostem minęliśmy Torre Vanga wieżę biskupa z początku XIII wieku. Takie wieże miały charakter obronny i do dzisiaj wiele z nich zachowało się w miastach włoskich (najsłynniejsze są w San Gimignano w Toskanii). Potem idziemy uliczkami do katedry mijając piękne kamienice z czasów renensansu i Soboru Trydenckiego. Bo skoro miał się odbyć w Trydencie sobór biskup-władca nakazał przebudowę, rozbudowę, upiększenie czy odrestaurowanie kamienic wszystkich właścicielom, by godnie zaprezentować się przed światem, który miał przybyć na sobór. Uderzają moje oczy niesamowicie szerokie i ozdobne gzymsy wielu kamienic, a także freski pokrywające zewnętrzne elewacje. Przy placu przy katedrze znajduje się Pałac Pretorianów mieszczący obecnie Muzeum Archidiecezjalne mieniący się na przemian białymi i różowymi wapieniami, zwieńczony charakterystycznymi dla renesansu blankami. W ogóle róż dominuje nie tylko w tym miejscu, ale i w całym Trydencie na domach, a nawet na chodnikach (podobnie jest w niedalekiej Weronie). Czasem można na nim spotkać skamieniałe wizerunki amonitów – głowonogów zwiniętych jak ślimaki. Gdy chodzi się po Trydencie wystarczy uważniej popatrzeć na chodnik, a po chwili natrafia się na takie archeologiczne ciekawostki. Wapień różowy, bo tego budulca w pobliskiej okolicy nie brakowało. W centrum placu katedralnego fontanna Neptuna w stylu mocno barokowym. Trytony, mitologiczne stwory, aniołki dmące wodę we wszystkich kierunkach. Na szczycie Neptun bóg morza. Najpierw był kamienny, ale po znacznym zniszczeniu pod wpływem warunków atmosferycznych, zamieniono go na figurę z brązu. Pasuje do Trydentu mimo, że tu daleko od morza, ze względu na trójząb, który dzierży w dłoni (tri-dente= trójząb)
Warto wspomnieć o tradycjach kulinarnych Trydentu. Jest tu ciekawa mieszanka kuchni włoskiej, śródziemnomorskiej z tradycją tyrolską. Moją ciekawość budzą kluseczki o nieco dramatycznej nazwie „strozza preti” czyli dusiciele księży. Ponoć w czasach soboru księży, którzy tysiącami najeżdżali Trydent w czasie sesji soborowych, tak się nimi zajadali ze smakiem, że wręcz niektórzy się przejadali i niemal dusili – stąd nazwa. Nie mogę potwierdzić ani zaprzeczyć – nie jadłem.
Po południu jedziemy do Bussolengo do małego gospodarstwa produkującego nie przemysłowymi metodami wino i oliwę. Ma wdzięczną nazwę Il Pignetto czyli prosiaczek (mała świnka). Tam inni uczestnicy pielgrzymki degustują się najpierw winem lekko musującym, potem różowym, potem jeszcze jakimś innym. Ja jako wróg alkoholu pod wszelkimi postaciami jedynie delektuję się małymi bruschettami (grzanki nasączane oliwą) i kanapkami z dojrzewająca szynką (jak mówią Włosi prosciutto crudo w przeciwieństwie do prosciutto cotto – gotowanej). Po trzeciej kolejce degustacji wpadłem na pomysł, żeby oderwać się od grupy, „zaszyć” w kantynie, gdzie w temperaturze 20-21 stopni są metalowe beczki (w większości puste, po ubiegłorocznych zbiorach). Na zewnątrz 35 stopni. Więc w częściowym pisaniu tego fragmentu bloga nie przeszkadzała mi nieobecność jakiegokolwiek krzesła. Laptopa położyłem na stosie pudełek po winach i znakomicie mi się pracowało.
Po przyjeździe do hotelu było trochę czasu przed kolacją i wraz z niektórymi uczestnikami z wielką ulgą wskoczyłem do sporego basenu hotelowego. Woda chyba podgrzewana – taka była ciepła, ale przyjemnie było popływać. Kolacja – włoski bufet – lepiej smakowała.








