„Czuję się szczęśliwa, jak w niebie”
Homilia na pogrzebie śp. Zofii Kowalów (1948-2011)
(Iz 25, 6a.7-9; Rz 8,31b-35.37-39; Łk 23,44-46.50.52-53; 24, 1-6a)
Któż może wypowiadać takie słowa? Kiedy, w jakich sytuacjach człowiekowi może przyjść na usta taka myśl? Usłyszałem te słowa z ust śp. Zofii w dniu jej śmierci, rano 20 marca w II niedzielę Wielkiego Postu tuż po odprawieniu w jej domu i w jej świadomej obecności Eucharystii, gdzie w liturgii słowa była odczytana ewangelia o przemienieniu Pana Jezusa. Wypowiedziała te słowa na łożu cierpienia i śmierci, kiedy jedynym ruchem jaki mogła wykonać było podniesienie z trudem ręki by zrobić znak krzyża i przekazać innym znak pokoju w czasie Mszy św. Wypowiedziała te słowa z uśmiechem na zbolałej i zniszczonej chorobą twarzy. Wypowiedziała te słowa cierpiąc wraz z Chrystusem, przeżywając pierwszą część dzisiejszej Ewangelii – umieranie Ponad trzy tygodnie wcześniej, kiedy znalazła się w szpitalu i bardzo cierpiała tuż przed operacją jedną z nielicznych myśli, które zdołała wypowiedzieć do mnie było to, że dziś piątek, dzień śmierci Pana Jezusa. Kiedy trzy tygodnie później w piątek wreszcie wróciła do swego domu powiedziała, że to najszczęśliwszy dzień w jej życiu. Podobne słowa usłyszałem dzień później w sobotę po odprawieniu Mszy św. ku czci św. Józefa w Jego uroczystość. W niedzielę, dzień zmartwychwstania Chrystusa zakończyła swoje triduum przejścia zaznaczając w ostatnich słowach, które z wielką trudnością usłyszałem, że do nikogo nie ma pretensji, że wierzy i kocha bardzo Pana Boga. I sama spontanicznie stwierdziła: „Czuję się szczęśliwa jak w niebie”. Z uśmiechem na ustach. „Oto nasz Bóg, Ten któremuśmy zaufali, że nas wybawi; oto Pan, w którym złożyliśmy naszą ufność: cieszmy się i radujmy z jego zbawienia” mówi dziś do nas Izajasz. Nigdy nie pomyślałem, że te słowa można tak dosłownie zrealizować w chwili śmierci. W wierze już przezywać zbawienie. Wyspowiadała się, przyjęła sakrament namaszczenia chorych, a od południa do wieczora powoli oddawała swego ducha Bogu. Zmarła w połowie modlitwy różańcowej, otoczona kilkunastoma osobami, z gromnicą w ręku, można powiedzieć we wspólnocie, we wspólnocie Kościoła, któremu tak wiernie służyła. „Jakie życie, taka śmierć” śpiewa piosenkarka. Jej piękna, spokojna śmierć była wypadkową jej życia, a przede wszystkim wiary. Kiedyś usłyszałem radę: Kiedy przychodziłeś na świat płakałeś, a wszyscy inni się cieszyli. Żyj tak, abyś w chwili śmierci się radował, gdy wszyscy inni będą płakać. Te słowa też okazały się prawdą w jej życiu.
„Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej?” pyta św. Paweł – i odpowiada: Jestem pewien, że ani życie, ani śmierć, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie Panu naszym. Rzeczywiście ani śmierć nie może odłączyć od miłości Chrystusa tego, kto wierzy.
Śp. ks. prałat Ryszard Dyllus w tym samym miesiącu w którym rozpoczął swoje posługiwanie w parafii św. Jadwigi Śl. (w sierpniu 1977) w czasie pielgrzymki kobiet do Piekar Śl. zaprosił ją do pomocy przy porządkowaniu kancelarii. Początkowo pomagała, a potem stała się odpowiedzialną za prowadzenie kancelarii. Wraz z innymi wykonała olbrzymią pracę przy porządkowaniu naszego cmentarza parafialnego (cmentarz u św. Jadwigi Śl. to ok. 13 tys. grobów). Swoim doświadczeniem w tym zakresie chętnie dzieliła się z innymi parafiami. Na prośbę proboszczów uporządkowała chyba kilkanaście cmentarzy parafialnych w naszej archidiecezji.
Utożsamiała się całkowicie ze swoją pracą w kancelarii. Czasem aż tak mocno, że niektórzy mieli do niej pretensje (ja również), że zbyt urzędniczo podchodzi do wielu spraw, że momentami brakuje dostrzeżenia człowieka ponad zasadami i przepisami prawa. Ale jak rzadko kto miała tego świadomość i mogę dać świadectwo jak często później się reflektowała, przepraszała widząc swoją winę, jak intensywnie pracowała nad tą swoją wadą. Zdecydowanie liczniejsi są ci, którym bezinteresownie pomogła wykorzystując swoją posługę w kancelarii. To są dziesiątki, setki osób. Pomagała w załatwieniu szpitala, hospicjum, mieszkania, pracy. Kierowała do mnie osoby potrzebujące pomocy materialnej, którym trzeba było pomóc w zapłaceniu za leki, w uregulowaniu rachunków, w zakupie węgla na zimę itd. O wiele ważniejsza jednak była jej troska o zbawienie człowieka, o jego duszę. Dzięki niej mogłem przeprowadzić bardzo wiele cennych rozmów duszpasterskich. W razie wątpliwości kierowała do mnie osoby słabo praktykujące, które pragnęły pełnić funkcję rodzica chrzestnego. Cieszyła się z każdego uzdrowionego konkubinatu czy małżeństwa niesakramentalnego. Była matka chrzestną wielu dzieci z rodzin zaniedbanych religijnie. Trudno to wszystko objąć i opisać. Była moim – nie zawaham się powiedzieć – kolejnym „wikarym”. Zresztą powiedziałem jej to w ostatniej rozmowie. Uśmiechnęła się. Tyle mądrych rad, wskazówek, uświadomienia konsekwencji moich decyzji – uchroniła mnie od dużej części głupstw, które popełniam w swoim życiu.
Pracowała w kancelarii ponad 33 lata. Znała swoją parafię, jak nikt inny, nawet żaden z proboszczów. Przygotowując księgę intencji na następny rok, wielu osobom niejako automatycznie przepisywa
ła intencje, zanim zdążyli je oficjalnie zamówić. Nie ograniczała się w swej pracy do godzin urzędowania. Zawsze gotowa zostać po godzinach, przyjść do pomocy na probostwie w sprawach zupełnie niezwiązanych z kancelarią.
Cechowała ją osobista pobożność. Codziennie uczestniczyła w rannej Mszy św. o 6.30 w naszym kościele. Bolała zawsze nad tym, jak wielu parafian nie uczestniczy w niedzielnej Eucharystii. Msza dla niej była prawdziwym spotkaniem z Chrystusem, z przyjęciem Komunii św. Była gorliwa w przypominaniu innym o tej łasce, przywileju jakim jest niedzielna Eucharystia. W swej formacji religijnej uczestniczyła w duszpasterstwie młodzieży pracującej założonym przez ks. Dyllusa. Potem przez wiele lat była aktywnym członkiem Legionu Maryi, odwiedzając rodziny zaniedbane religijnie. Kilka lat też uczestniczyła w formacji Drogi Neokatechumenalnej. Uczestniczyła we wspólnocie Żywego Różańca. I tak jak w swej pracy kancelaryjnej była ciągle otwarta na to co nowe, nieustannie uczyła się nowych przepisów i form pracy, tak samo w życiu religijnym była otwarta na to co nowe w duszpasterstwie, w liturgii. Np. cieszyła się z możliwości przyjmowania Komunii św. pod dwiema postaciami, z uroczystych celebracji triduum paschalnego, z uroczystości odpustowych. Utożsamiała się z pracą kancelaryjną, a jeszcze bardziej z Kościołem, któremu chciała służyć. Rozumiała, że kancelaria sprawnie działająca to pomoc w duszpasterstwie, a nie cel sam w sobie.
Kochała życie. Lubiła dobrze zjeść, wypić dobrego koniaczka, bawić się, uczestniczyć w imprezach. Jaką męką musiał być dla niej fakt, że w ostatnich dniach życia nie mogła nawet jeść i pić, straciła apetyt. A ciągle mówiła, że jest szczęśliwa. Miała w tym wszystkim jakąś dziecięcą wiarę. Chyba dobrze rozumiała słowa Jezusa: ?Jeśli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Bożego?. Może dlatego też tak kochała dzieci. Co chwilę w kancelarii przyprowadzała do mnie dzieci, bym zrobił krzyżyk, bym pobłogosławił je. W ramach ostatniego pożegnania dziś też kapłani pobłogosławią dzieci, a my pobłogosławimy krzyżykiem na czole sami siebie. Robiła te krzyżyki także dorosłym, mnie osobiście również. Cieszyła się z nowonarodzonych dzieci w parafii, a najbardziej wtedy, gdy rodzice oświadczali, że ich dziewczynka będzie miała na imię Zosia.
Bez żadnej przesady można powiedzieć, że trudno będzie ją zastąpić w naszej kancelarii, choć ponoć nie ma ludzi niezastąpionych. Odszedł ? ufam mocno ? do prawdziwego nieba, nie tutaj na ziemi, człowiek głęboko wierzący, oddany Bogu i Kościołowi.
Śp. Zosia tu na ziemi przeżyła awers dzisiejszej Ewangelii ? cierpienie wraz z Chrystusem ukrzyżowanym. Przyjęła swój krzyż do końca. Nie mam wątpliwości, że już tu ziemi zaczęła przezywać rewers dzisiejszej Ewangelii ? zmartwychwstanie. Niech więc cieszy się i raduje z Bożego zbawienia. Amen