Pielgrzymka do Austrii-Włoch-Szwajcarii – dzień 2
Dziś opuszczamy ciekawy Salzburg i jedziemy 2 godziny do Innsbrucka. Czas wypełniamy jutrznią, godzinkami i różańcem. Innsbruck wydaje się być jeszcze ciekawszy niż Salzburg. Kiedy my Polacy słyszymy nazwę tego miasta (z niem. znaczy „most nad rzeką Inn”) kojarzymy z naszymi znakomitymi skoczkami narciarskimi. To właśnie tu 4 stycznia 2001 roku na skoczni Bergisel Małysz po raz pierwszy zwyciężył w zwodach Turnieju Czterech Skoczni, a dwa dni później w Bischofshofen przypieczętował swój triumf w całej 49 edycji tego turnieju. Nasza przewodniczka pani Wanda, Czeszka dość dobrze mówiąca po polsku mówi na skocznię w Innsbrucka czule „skoczeńka”. Pani Wanda z właściwym sobie humorem opowiadała jak Małysz „przeskoczył” skocznię ustanawiając niebywały rekord, a potem swoje dołożył Kamil Stoch. Wszyscy w Innsbrucku obawiali się, że Polacy kiedyś wylądują na cmentarzu – nomen omen – bo z góry nowej skoczni wybudowanej kilkanaście lat temu widać najpierw cmentarz. Skoczeńka jest widoczna niemal z każdego miejsca w Innsbrucku, a najlepiej z punktu widokowego na wysokości 2300 m n. p. m. na który wjechała większa część uczestników pielgrzymki, by podziwiać zapierające dech widoki (jak reklamują przewodniki).
Innsbruck leży w pobliżu kilku krajów (Niemiec, Lichtensteinu, Szwajcarii, Włoch) na przecięciu szlaków handlowych (także drogi do Santiago de Compostella). Stąd czerpał swoje bogactwo. Oficjalnie założony 800 lat temu, ale już w czasach rzymskich była tutaj osada. W centrum jest pałac cesarski Hofburg zbudowany przez Maksymiliana I 500 lat temu. Nie cieszył się sympatią władcą z dynastii Habsburgów. Rzadko z który władców miał w nim upodobanie, poza Marią Teresą dla której był rezydencją. Mnóstwo pieniędzy kosztował, a potem i dziś wiele kosztuje jego utrzymanie. Jeden z władców Maksymilian I kazał w kościele tzw. sądowym w Innsbrucku wystawić 28 figur (ponadnaturalnej wielkości) swoich rzeczywistych lub wydumanych przodków, aby ozdobić nimi swój grobowiec, w którym oczywiście nie został pochowany. W ustach p. Wandy historia władców jest niezwykle barwna, humorystyczna, pełne ich słabości, chorych ambicji. Podawana łamaną polszczyzną, z niezwykle dosadnym, powiedziałbym naturalistycznym słownictwem. Trzeba było uważnie słuchać, aby zrozumieć jej wartki potok słów. Szczególnie o ludzkiej głupocie, mocowaniu się z przyrodą, która nie pozwoli się „skrzywdzić”. Ruchy górotworu na północ od miasta są spowodowane bezmyślną eksploatacją lasów i skał potrzebnych do ekstrawaganckich ludzkich pomysłów. Wszystko wyasfaltowano co się dało w mieście, a teraz zrywa się asfalt i wykłada wszystko zdrową kostka ku uciesze włoskich firm ją dostarczających. W mieście (prócz cesarskiego ogrodu) brakuje zieleni. Jakby chcąc zadośćuczynić temu brakowi burmistrz kazał ratuszowe balkony ozdobić krzewami, roślinami, małymi drzewkami („co tylko spowodowało plagę szczurów w tym miejscu” zauważa kąśliwie p. Wanda). Ozdobą starówki jest wykusz kamienicy, którego dach jest ozdobiony pozłacanym płytkami – dokładnie jest ich 2566. Reklamowanymi jako złote. Oczywiście są miedziane i tylko pokryte cienką warstwą złota. Ale fama poszła w świat i przyciąga turystów. Cesarz był tak bogaty, że ozłocił sobie dach, a bogatym wcale nie był i zrobił to dla reklamy. Działa do dziś. W czasie wojny Innsbruck spotkała tragedia. Młodzi lotnicy amerykańscy przeciążyli swoje samoloty bombowe (zamiast 7 brali 9 dużych bomb) i nad Innsbruckiem musieli obniżyć niebezpiecznie swój lot i „ściepli” jak mówi pani Wanda bomby na katedrę i starówkę Innsbrucka, a mieszkańcy nie dostali nawet ostrzeżenia. Zamiast nazistowskie lotnisko i dworzec zniszczyli poważnie bezcenną starówkę. To było typowo „amerykańskie” podejście – ważny jest pilot, a nie Bogu ducha winny cywil na ziemi. Na starówce w sklepie sprzedają znakomite perfumy robione na bazie miękkiej wody co sprawia, że zapach z tego perfumu czują sąsiedzi nawet po tygodniu (cytat pani Wandy). Ponawało dawniej przekonanie, że powinno się budować tylko do trzeciego piętra, a budowanie wyżej to znak pychy. W Innsbrucku zaczęto budować wyżej i straszliwe trzęsienie ziemi w 1679 dla wielu było „karą” za ten grzech. Na pięknej starówce spotykamy najstarszą gospodę, której początki sięgają 1390 roku. Spotykamy tutaj pełno wykuszów – wyrastających poza obręb budynku, a nie sięgających ziemi. Zwiększało to obszar kamienic, mieszkań, bez zakupu dodatkowej ziemi na poziomie „zero”. Taki telewizor średniowiecza – mówi pani Wanda. Ty widzisz więcej z okien wykusza, a ciebie nie widzą. Ten typ architektury tyrolskiej jest tylko tutaj od Salzburga po Szwajcarię. Tuż przed wejściem na most na rzece Inn pani Wanda pokazuje nam restaurację gdzie można zjeść tanio (korzystam potem wraz z rodziną z tej propozycji). Tam dalej bardziej w centrum „rosną ceny, a zmniejszają się porcje” jak stwierdza z humorem nasza przewodniczka. W ciągu kamienic pani Wanda pokazuje jeszcze węższą kamienicę niż ta z Salzburga. Ta ma 130 cm szerokości. Po II wojnie pewien mieszkaniec pozbawiony mieszkania odkupił w tym miejscu biegnącą drogę i wybudował kamienicę.
Stajemy na moście na rzece Inn, która swe źródła ma w Szwajcarii, a potem koło Passawy wlewa się do Dunaju. Ma około 220 km długości. Po ostatnich opadach deszczu rzeka ma dobry poziom, ale jest zielonkawa, jakby zanieczyszczona ziemią i minerałami, które niosą deszcze. Jak nie ma deszczów woda jest przeźroczysta. Woda spływa z gór, nasycona minerałami, ziołami i jest bardzo zdrowa. Szmaragdowy, zielony Inn – mówią mieszkańcy. Przez 22 lata pobytu tutaj nie kupiłam wody mineralnej w butelce – podkreśla pani Wanda. Nawet lekarze potwierdzają jakość tej wody. W Innsbrucku jest najmniej zachorowań na choroby żołądka i jelit, w tym nowotwory tych narządów. Na starówce punktów ujęcia wody pitnej jest nie mniej niż w Rzymie. „Jasne, że ten kto chodzi codziennie do McDonalda i leje litrami Colę, wyciągnie kopyta po pięćdziesiątce. Tutaj regularnie chłopcy żyją do osiemdziesiątki (bo więcej rozrabiają), a babeczki do osiemdziesiąt pięć” stwierdza pani Wanda swym kwiecistym językiem.
Na starówce dawniej orientowano się na potrzeby poczty. Ja mieszkam u złotego orła, ja pod rybą, a ja pod niebieskim koziorożcem czy pod białym koniem lub złotym jeleniem. Kamienice są bardzo bogate, różnorodne, z ciekawą ornamentyką, czasem malowidłami. W środku jednej z dość szerokich ulic starówki kolumna Niepokalanej z księżycem pod stopami (obraz Niewiasty z Apokalipsy). Przyszli „goście” jak mówi pani Wanda o imigrantach i mówią: „Jak to? Nasza religia jest podeptana w tej kolumnie!” (księżyc jest symbolem islamu). „Jak ci się nie podoba gościu idź do demokracji pana Erdogana (prezydent Turcji), a tu Matka Boża będzie miała księżyc pod swymi stopami” (por. Ap 12, 1nn) skomentowała pani Wanda. Zmniejsza się jak wszędzie na zachodzie religijność katolików. Oddano muzułmanom kilka kościołów na meczety. I co? „Dżihad na pełną gębę” stwierdza pani Wanda. Nawoływanie do terroryzmu. Dzieci muzułmańskich imigrantów, które ledwo umieją czytać już uczą się na pamięć tylko wersetów Koranu, bez zaznajamiania się z historią i tradycją kraju, który okazał im gościnę. Kościoły zabrano muzułmanom z powrotem. Zostawiono tylko jeden pod ścisłą kontrolą nauki głoszonej przez imamów. Kanclerz Austrii w Wiedniu uczestniczył w uroczystościach związanych z postem muzułmańskim Ramadanem i poleciały na niego pomidory. Chciał się przypodobać wyborcom muzułmańskim. Jak były uroczystości katolickie, procesja Bożego Ciała to go oczywiście nie było – podsumowała go pani Wanda.
Powoli dochodzimy do katedry św. Jakuba Starszego, gdzie celebrujemy w dolnej krypcie Mszę. Katedra jest zdecydowanie – dla mnie – piękniejsza i bogatsza niż ta salzburska. Późny barok. Początek XVIII wieku. We wnętrzu dominuje biel i róż. Różowe są nie tylko pilastry w nawie głównej, ale także niezliczone stiuki zdobiące sufit i ściany. Na sklepieniu potężne malowidła ze scenami biblijnymi. W ołtarzu głównym był słynny obraz Lucasa Cranacha Starszego Matka Boża Wspomożenie Wiernych („Matka Boża Pomocna” jak mówi pani Wanda). Obecnie został przeniesiony do transeptu, aby był bardziej widoczny. Artysta przedstawił Maryję jako prostą kobietę, która tuli swoje dziecko. Obraz szedł w poprzek ówczesnym tendencjom katolickim przedstawiającym Maryję w drogich sukniach, wysadzanych szlachetnymi kamieniami, w koronie itd. Cesarz Leopold przywiózł obraz do Innsbrucka i umieścił w ówczesnej gotyckiej katedrze na jakiś czas. Myślał, że wiernym katolikom obraz nie będzie się podobał i każą go usunąć. Okazało się, że obraz i katolikom przypadł do gustu, bo Maryja taka naturalna, prosta jak zwyczajna, a zarazem niezwykle piękna kobieta. To jest nasza Matka, tak jak my jesteśmy matkami i tulimy swoje dzieci – stwierdzały modlące się przy nim innsbruczanki. Obraz pozostał w katedrze (później przeniesiony do obecnej osiemnastowiecznej budowli). Kiedy doszło do trzęsienia ziemi w XVII wieku wszystko zostało zniszczone. Ocalał tylko obraz cudownym zdarzeniem losu. W katedrze jest też bardzo ciekawa ambona, kapiąca złotem i symbolami m. in. cnoty teologiczne zdobią jej podstawę w formie trzech aniołów. Jeden trzyma się za serce (miłość), drugi trzyma krzyż (wiara), a trzeci kotwicę (nadzieja). W katedrze jest także grobowiec książąt habsburskich. Nad płytą nagrobną baldachim, którego kolumny wzorowane są na baldachimie Berniniego w rzymskiej bazylice św. Piotra.
Nocujemy w hotelu, który wznosi się po przeciwnej stronie Innsbrucka niż pasmo oddzielające go od Bawarii. Przepiękne widoki rozpościerają się z naszego hotelu na Alpy. „Wznoszę swe oczy ku górom, skądże nadejdzie ratunek. Ratunek przychodzi od Pana, co stworzył niebo i ziemię” (psalm 121) chce mi się śpiewać refren pieśni Neokatechumenalnej opartej na psalmie.








